Łódź - Starowa Góra - Łódź
Sobota, 4 lutego 2017
· Komentarze(1)
Po kilkukrotnym zmarznięciu na kość podczas grudniowych wypadów minionego roku obiecywałem sobie, że poczekam z rowerem aż temperatury podczas wycieczek nie będą spadać poniżej 5 stopni. Od ostatniego wyjazdu 1.01 słupek rtęci trzymał się raczej dolnej strony zera, więc zamiar realizowało się łatwo, zwłaszcza, że nie mam żadnego bezpiecznego stroju na taką temperaturę. Ale tym razem na sobotę zapowiadali suchą pogodę, z chodników i jezdni już zdążył w ostatnich dniach zniknąć śnieg i miało być "aż" +1°C. Do tego po tygodniu pracy odczuwałem silną chęć fizycznego relaksu. Nie sprostałem więc założeniom i pojechałem. Pewności co do warunków jakie zastanę poza centrum nie miałem, więc byłem pogodzony z myślą o ewentualnym przedwczesnym powrocie, gdybym nie dał rady gdzieś się przedrzeć.
Początek był obiecujący - zupełnie sucha Piotrkowska. Pierwszym śladem zimy na mojej drodze była kałuża z resztkami śniegu na całej szerokości przejazdu przez al. Politechniki.
W niektórych miejscach stan drogi były nieczytelny. Przez chwilę myślałem, że ta jasna plama na asfalcie, do której się zbliżam, to lód. W rzeczywistości przy studzience asfalt był po prostu suchy, a dokoła wilgotny. Kolor pewnie zawdzięcza solarkom.
Za Cieszyńską krajobraz drogi rowerowej i chodnika zrobił się nagle całkowicie zimowy. Przedzierałem się przez na wpół roztopioną, na wpół zamarzniętą breję z wyżłobieniami zrobionymi przez innych cyklistów, na której moje Panaracery Tour 700x32C łapały nieprzyjemne poślizgi. Zastanawiałem się czy warto jechać dalej, mając obawy, że cała dalsza droga może tak wyglądać.
Z utrudnieniami zmagałem się jeszcze w parku.
Dobrze, że nie zrezygnowałem, bo dalej znowu była nawierzchnia wolna od śniegu. W większości.
Jedynie miejscami lepsze warunki były na chodniku niż na przylegającej doń DDR. Zwłaszcza na przejazdach, w ciągu których zalegał śnieg.
Na wjeździe do Łodzi ze Starowej Góry witały mnie rżeniem konie.
Za wracaniem po własnych śladach nie przepadam, więc zaryzykowałem przejazd przez ul. Graniczną. Zważywszy na jej podmiejski charakter spodziewałem się tam warunków nie do pokonania przeze mnie rowerem. I sprawdziło się, częściowo.
Chociaż był rozjeżdżony ślad po kołach samochodów, to w otworach płyt betonowych był lód i tutaj też czułem poślizgi. Na najbardziej stromym fragmencie zjazdu zdecydowałem się na spacer, a i pieszo się ślizgałem.
Od Rudzkiej znowu było czysto na drodze.
Lubię optymalne dla rowerzystów konstrukcje (czy raczej braki w konstrukcji) progów.
Kolejny mało przejezdny przejazd.
Ilekroć przejeżdżam obok tego warsztatu samochodowego uśmiecham się na widok malunku na ścianie.
Kontrapas rowerowy też nie grzeszył przygotowaniem.
Ja jeździłem dziś trochę po chodnikach, a piesi chodzili po drogach rowerowych. Równowaga w przyrodzie zachowana.
Kawał dnia minął, a byłem dopiero 21 rowerzystą.
Drugie i ostatnie miejsce, gdzie zima mnie pokonała, to zjazd na DDR z Jana Pawła II na Felsztyńskiego. Zniosłem rower po schodach.
Ta wycieczka była inauguracyjną dla nowego gadżetu - kamery TomTom Bandit. I z niej pochodzą powyższe kadry. W zestawie rowerowym jest dołączony dedykowany uchwyt na kierownicę. Moim zdaniem przesadnie duży i dałoby się wykonać coś bardziej kompaktowego.
Uchwyt ma obrotową końcówkę blokowaną śrubą z motylkiem. Motylek ma otwór na klucz imbusowy, który również był w pudełku z kamerą. Uznałem, że to zbytek luksusu, bo można go dokręcić palcami. Myliłem się. Dokręcony ręcznie na wybojach zmieniał pozycję i kilka razy zatrzymywałem się by poprawić ustawienie. A nie miałem ze sobą narzędzi.
By do pamiątkowego wideo z roweru był sens wracać, na pewno nie jest przystępnym odtwarzanie go w czasie rzeczywistym. Problem w tym, że zwykłe przyspieszenie materiału z gwałtownie poruszającej się kamery czyni go niemalże nieoglądalnym. Jedynym narzędziem o jakim słyszałem, które skutecznie rozwiązuje ten problem, jest opracowany przez Microsoft algorytm użyty w Microsoft Hyperlapse. Do wyboru mamy wersję na telefony - iOS i Android, oraz na komputer - macOS i Windows. Z tych platform posiadam tylko Androida, więc pozostało mi sprawdzić czy i mój Samsung zapłonie niczym Galaxy Note 7, skoro cały dzień będzie zajmował się przetwarzaniem wideo (w tym w mojej kieszeni). Zabawa go skutecznie rozgrzała, ale obyło się bez poparzeń ciała czy interwencji straży pożarnej.
Wersja na Androida przypomina bardziej demo konceptu niż program. Jedyne co można zrobić, to otworzyć plik, wybrać fragment do konwersji, a potem docelowy mnożnik prędkości, oglądając przy tym zapętlony podgląd. Przy czym owego podglądu nie można nawet przewijać. Jest dość toporna w użyciu i czasami import wideo się zawiesza. Należy uznać to za normalne, zabić proces i uruchomić ponownie. No ale w końcu to Microsoft - tradycja zobowiązuje. Dodatkowo maksymalnie pozwala przetworzyć 20-minutowy fragment filmu, dzięki czemu na plus wyszło to, że TomTom dzieli nagrywany materiał na pliki po 4GB, bo akurat mieściło się w nich mniej niż 20 minut. Mobilna wersja ma jeszcze jedno ograniczenie - nie obsługuje plików wejściowych z rozdzielczością większą niż 1080p, więc po wycieczce przyszło mi najpierw przeskalować oryginalny zbyt "duży" materiał. W ustawieniach są tylko dwa przełączniki. Rozdzielczość filmu wyjściowego - 720p albo 1080p. I opcja zapisu wyniku na karcie pamięci zamiast w pamięci telefonu. Mimo tego, że kartę mam, nie dało się jej włączyć. Taki urok. Oto wynik wielogodzinnego (analiza 17-minutowego klipu trwa 25 minut, zapis to kolejne 4 minuty, a po drodze trzeba program ręcznie obsługiwać i zerkać na procenty, bo brak jest powiadomień) przetwarzania na telefonie i sklejenia powstałych fragmentów w jedną całość.
I wersja jeszcze szybsza.
Dla porównania tak wygląda film przyspieszony metodą tradycyjną, dostępną w prawie każdym edytorze wideo.
Na korzyść tego drugiego przemawia ostrość i odwzorowanie detali. Ciężko powiedzieć jak duży udział na pogorszenie jakości w Microsoft Hyperlapse mają użyte przekształcenia obrazu, a na ile niekonfigurowalne ustawienia enkodera. Kiedyś znajdę jakieś Windows i wypróbuję wersję stacjonarną. Tamta jest bardziej rozbudowana i oferuje również pracę z wyższymi rozdzielczościami. Wersja próbna, co można zaobserwować na różnych materiałach na YouTube, dodaje wielki znak wodny.
Nie mniej jednak na oko wygląda to znacznie lepiej niż z mobilnej. Płatna kosztuje $50, co jak na program z jedną funkcją, zwłaszcza na polskie realia (choć nikomu w Redmond pewnie nasz rynek nie przeszedł przez myśl przy jego wycenie), uważam za kwotę przesadzoną. Ostatecznie dla takiej zabawy byłbym gotów wydać 50 zł.
A dla zainteresowanych jak nagrywa TomTom Bandit, zamieszam poniżej fragment surowego materiału, wraz z dźwiękiem. W zestawie z kamerą była też osłona przeciwwietrzna mikrofonu, ale jej nie wziąłem, więc wiatr jest tu główną składową ścieżki audio. Kiedyś wrzucę próbkę z osłoną.
Nagranie jest wykonane w najwyższej użytecznej dla filmu rozdzielczości kamery - 2.7K, w jej wypadku 2704x1520. Formalnie kamera potrafi nagrywać też w 4K, ale wtedy jest to tylko 15 kl/s. Do płynnego filmu się więc ta opcja nie nada, ale dla poklatkowego byłoby wystarczająco. Otwartym pozostaje pytanie czy pozwoliłoby to uzyskać lepszą jakość wyjściową w Microsoft Hyperlapse.
Niestety przy tej rozdzielczości baterii starczyło na niecałe 2 godziny nagrania, wówczas gdy przy 1080p spodziewany czas pracy to ok. 3 godzin. Na pewno nie omieszkam sprawdzić gdzie są granice pojemności akumulatora przy różnych ustawieniach nagrywania. W tym co zmieni wyłączenie wbudowanego w kamerę GPS. Tak, kamera ma GPS i kilka innych czujników, które są zapisywane podczas jazdy w pliku z filmem. Jednym z kolejnych kroków w obróbce tego co nagram, będzie znalezienie narzędzia, które pozwoli nałożyć na film ślad przejazdu.
Jeszcze kilka fotek po rowerze. Taka śródmiejska codzienność. Lepiej chodzić z dala od ścian.
Klatki wycinałem naiwnie. Zrobienie eksportu z dopasowaniem do nich lokalizacji z GPS na podstawie ich czasu w wideo jest w planach. A póki co zdjęć z kamery na mapie nie ma.
Zdjęcia na mapie
Niniejszym ogłaszam, że pobiłem swój rowerowy rekord lutego. A od tej przerwy od roweru tak się rozpędziłem, że uczyniłem powyższy wpis znacznie dłuższym w stosunku do przejechanych kilometrów niż przyzwoitość nakazuje.