Nieszczęścia chodzą stadami! Łódź - Nowosolna - Jordanów - Brzeziny - Stry... trrr... trach!
Sobota, 28 czerwca 2014
· Komentarze(1)
Nieszczęścia chodzą parami - mawia polskie przysłowie. Jednakże trudno się momentami oprzeć wrażeniu, że poruszają się w większych grupkach. Zaczęło się dobrze. Wprawdzie satelita IMGW sugerowała, że może coś mnie dopaść, ale w okolicznych stacjach meteo opadów żadnych nie odnotowano. Wyjazd ze Śródmieścia po Pomorskiej do Nowosolnej, tam azymut na Wiączyń Dolny i Jordanów, by pierwszy raz znaleźć się w Brzezinach. Rower okazjonalnie wydawał jakieś podejrzane odgłosy, które już zdarzało mi się słyszeć przy ostatnich wyjazdach, ale nie było to ani specjalnie wyraźne, ani łatwe do zlokalizowania. W Jordanowie wyprzedziła mnie rowerzystka MTB reklamująca na plecach klub 80 Rowerów. A ponieważ tempo miała lekkie acz równe, postanowiłem się za nią trzymać. I tak do Brzezin, gdzie nasze trasy się rozjechały. W Brzezinach chwila konsultacji z telefoniczną mapą i do Strykowa. A dalszy plan zakładał dość tradycyjnie Swędów i Smardzew.
I tu się zaczęło. Jadę przez Buczek, z którego dzięki otwartemu terenowi widzę warkocze ulewnego deszczu w niedużej odległości, a niebo groźnie mruczy. Droga malownicza, czyli same drzewa - w sam raz na burzę. Ale z cukru nie jestem - myślę sobie - czy sucho czy mokro popedałuję, najwyżej gdzieś bliżej Strykowa znajdę jakąś wiatę przystankową i poschnę. I ledwo ta optymistyczna myśl rozgościła się w mojej głowie, tak nagle poczułem jak prawa noga zsunęła mi się do ziemi tracąc podparcie. Pękła oś pedału, tuż przy ramieniu korby. Zsiadam, oczy przecieram ze zdumienia, bez szans coś zaradzić i nie ma czym pedałować (żeby to chociaż człowiek miał SPD, to by jakoś pociągnął jedną nogą). W tej samej chwili rozpętała się burza z obfitym opadem. Nie mając więc lepszego planu, podjąłem marsz w strugach deszczu. Szczęśliwie po jakichś 700 m w Janinie trafiłem na nieogrodzony sad z budynkiem gospodarczym wyposażonym w zewnętrzny daszek. Tam przeczekałem do końca ulewy, kichając zawzięcie (mokro, zimno) i z pomocą telefonu rozważając opcje powrotu - od tak desperackich pomysłów jak taksówka zamówiona z Łodzi, przez męczenie znajomych, po sprawdzenie czy w Strykowie jest jakieś PKP wiodące do Łodzi i ewentualnie dojechanie tam taksówką strykowską.
Deszcz dał mi trochę czasu do namysłu i w końcu przypomniałem sobie o mijanej kilka razy zatoczce w Starych Skoszewach, na której widywałem autobusy w barwach łódzkiego MPK, której wygląd sugerował ich pętlę. I rzeczywiście, strona MPK potwierdziła. I tak zjeżdżając ze wzniesień na rowerze i to próbując jakoś pedałować, to prowadząc rower pod górę wybrałem się do Starych Skoszew. Żeby nie było za wesoło, jak już byłem prawie na miejscu, to akurat odjechał autobus, a można się było spodziewać, że w takie miejsca nie jeżdżą za często. I zaiste. Na następny przyszło mi czekać 75 minut. W międzyczasie zebrało się na kolejny deszcz, a konstrukcja przystanku była ograniczona do słupka ze znakiem z autobusem - znowu mokro.
W końcu przyjechał. Linia 88 do Dworca Północnego. Ale i tu musiał być haczyk. Przy sobie tylko dwa banknoty po 20 zł, a pan kierowca biletów nie sprzedaje. Sprzedaje je automat, który zainteresowany jest wyłącznie bilonem. Kierowca rozmienić nie miał, w końcu, wspólnymi siłami, współpasażerowie rozmienili mi dwudziestkę najpierw jedno małżeństwo na pół, potem inne już dyszkę na bilon. Jeszcze chwila walki z automatem, który był w wersji z ekranem dotykowym, mocno zdezelowanym i ostatecznie zdobyłem bilet. Nie ten co prawda, który docelowo próbowałem wystukać na odmawiającym współpracy ekranie, ale w przybliżeniu dobry.
Pocieszeniem w niskopodłogowym autobusie były pasy, których oryginalne przeznaczenie to być może krępowanie wózków dziecięcych. Ale do roweru nadał się jak znalazł. Zaciśnięta pętla na ramie i mogłem spokojnie rower pozostawić na całą podróż bez wspomagania.
Ostateczny bilans to 34 km jazdy, 3 km zjazdów na przemian z prowadzeniem pod górkę, 17 km autobusem i jeszcze 4 km pieszo z rowerem z dworca do domu.
"Spętany weteran":
I tu się zaczęło. Jadę przez Buczek, z którego dzięki otwartemu terenowi widzę warkocze ulewnego deszczu w niedużej odległości, a niebo groźnie mruczy. Droga malownicza, czyli same drzewa - w sam raz na burzę. Ale z cukru nie jestem - myślę sobie - czy sucho czy mokro popedałuję, najwyżej gdzieś bliżej Strykowa znajdę jakąś wiatę przystankową i poschnę. I ledwo ta optymistyczna myśl rozgościła się w mojej głowie, tak nagle poczułem jak prawa noga zsunęła mi się do ziemi tracąc podparcie. Pękła oś pedału, tuż przy ramieniu korby. Zsiadam, oczy przecieram ze zdumienia, bez szans coś zaradzić i nie ma czym pedałować (żeby to chociaż człowiek miał SPD, to by jakoś pociągnął jedną nogą). W tej samej chwili rozpętała się burza z obfitym opadem. Nie mając więc lepszego planu, podjąłem marsz w strugach deszczu. Szczęśliwie po jakichś 700 m w Janinie trafiłem na nieogrodzony sad z budynkiem gospodarczym wyposażonym w zewnętrzny daszek. Tam przeczekałem do końca ulewy, kichając zawzięcie (mokro, zimno) i z pomocą telefonu rozważając opcje powrotu - od tak desperackich pomysłów jak taksówka zamówiona z Łodzi, przez męczenie znajomych, po sprawdzenie czy w Strykowie jest jakieś PKP wiodące do Łodzi i ewentualnie dojechanie tam taksówką strykowską.
Deszcz dał mi trochę czasu do namysłu i w końcu przypomniałem sobie o mijanej kilka razy zatoczce w Starych Skoszewach, na której widywałem autobusy w barwach łódzkiego MPK, której wygląd sugerował ich pętlę. I rzeczywiście, strona MPK potwierdziła. I tak zjeżdżając ze wzniesień na rowerze i to próbując jakoś pedałować, to prowadząc rower pod górę wybrałem się do Starych Skoszew. Żeby nie było za wesoło, jak już byłem prawie na miejscu, to akurat odjechał autobus, a można się było spodziewać, że w takie miejsca nie jeżdżą za często. I zaiste. Na następny przyszło mi czekać 75 minut. W międzyczasie zebrało się na kolejny deszcz, a konstrukcja przystanku była ograniczona do słupka ze znakiem z autobusem - znowu mokro.
W końcu przyjechał. Linia 88 do Dworca Północnego. Ale i tu musiał być haczyk. Przy sobie tylko dwa banknoty po 20 zł, a pan kierowca biletów nie sprzedaje. Sprzedaje je automat, który zainteresowany jest wyłącznie bilonem. Kierowca rozmienić nie miał, w końcu, wspólnymi siłami, współpasażerowie rozmienili mi dwudziestkę najpierw jedno małżeństwo na pół, potem inne już dyszkę na bilon. Jeszcze chwila walki z automatem, który był w wersji z ekranem dotykowym, mocno zdezelowanym i ostatecznie zdobyłem bilet. Nie ten co prawda, który docelowo próbowałem wystukać na odmawiającym współpracy ekranie, ale w przybliżeniu dobry.
Pocieszeniem w niskopodłogowym autobusie były pasy, których oryginalne przeznaczenie to być może krępowanie wózków dziecięcych. Ale do roweru nadał się jak znalazł. Zaciśnięta pętla na ramie i mogłem spokojnie rower pozostawić na całą podróż bez wspomagania.
Ostateczny bilans to 34 km jazdy, 3 km zjazdów na przemian z prowadzeniem pod górkę, 17 km autobusem i jeszcze 4 km pieszo z rowerem z dworca do domu.
"Spętany weteran":