Nowych dróg: 4 km (od Kazimierza do skrętu na wschód na Zgniłe Błoto)
Wbrew prognozie straszącej deszczem i utrzymującym się większość dnia całkowitym zachmurzeniem, pogoda okazała się być całkiem rowerowa. Nie było za zimno, a nawet niebo się trochę przecierało i docierały do nas promienie słońca.
Gdy, dojeżdżając Drewnowską do Unii Lubelskiej, włączyłem się do ruchu na jezdnię, z kończącej się w tym miejscu drogi rowerowej, wkrótce dogoniła mnie kobieta w terenowym Seacie i wyprzedzając strąbiła mnie pokazując mi palcem na starsze małżeństwo jadące rowerami po chodniku i wykrzykując coś w kabinie. Pogratulować pani zdolności myślenia i obserwacji znaków na drodze.
W Zgniłym Błocie mogliśmy na własne oczy zobaczyć suszę. Znajdujące się tam stawy schną. W najbardziej wysuniętym na wschód z mijanych, nie było śladu wody.
GPS-owi się nie podobała pochmurna pogoda. Musiałem długo czekać zanim złapał namiar. A w drodze powrotnej na wysokości pl. Wolności odbiornik oszalał i już do końca co sekundę lub dwie na przemian tracił i odzyskiwał sygnał.
Na al. Politechniki kombinują. Zaczynałem wycieczkę po stronie zachodniej. Za Radwańską droga rowerowa zastawiona i postawiony znak jej końca. Ale...? Przecież ona tam jest. I ładna jest. Jak to najczęściej bywa nawet wydrukowanej kartki w koszulce naklejonej by wyjaśnić po co i co proponują zamiast. Zaryzykowałem. Tyle, że większe zwężenie pod powstającym centrum handlowym i trochę robót ziemnych przy akademikach, ale tak poza tym DDR przejezdna.
Co do kawałków po wsiach. W Romanowie nawierzchnia umiarkowana. DW714 niewystarczająco szeroka. Trochę samochodów ciężarowych też, ale z racji pory już nie było bardzo dużego ruchu. W Tadzinie jakość drogi super.
Z powrotem na Trasie Górnej wpadka - dojeżdżając do skrzyżowania widzę że jest zielone na przejeździe na jej drugą stronę, a tam się długo czeka. To dociskam, zdążyłem i... to nie to skrzyżowanie. Po drugiej stronie brak kontynuacji DDR.
A wracając sprawdziłem co oferuje wschodnia strona al. Politechniki, bo od tej strony droga zagrodzona jest od Wróblewskiego w kierunku północnym. Najpierw jest odcinek nowej DDR, potem jest też jakaś budowa i zniszczony chodnik. Oznaczony jest wprawdzie znakiem "droga dla pieszych" i tabliczką "nie dotyczy rowerów", ale jest tam tak wąsko i nierówno, że lepiej tu wskoczyć na jezdnię. Kawałek dalej znowu jest już nowa rowerówka.
Przejazd nad budowaną A1 na drodze z Kalinka do Romanowa. Widok na północ (Łódź).
Nieznanych dotąd dróg: 2 km (Łabędzia - Świtezianki).
Wstałem o 6, bo znowu straszyli upałem, więc chciałem zdążyć przed. Patrzę na termometr - 17 stopni. No, to tak trochę mało upalnie. Za oknem całkowite zachmurzenie i mgła. Skutkiem tego siedziałem i czekałem aż się ociepli.
Pierwszy raz w tym sezonie wybrałem się na moją chyba najczęstszą trasę z 2014. Ładnie jak zwykle. A w Strykowie nad stawem tłum wędkarzy.
Jedyny problem to forma. Może to dlatego, że niezbyt dobrze spałem. W każdym razie nie udało mi się zregenerować po wczoraj. Od samego początku słabo. Podjazd na Janosika bolał wybitnie. A potem już tylko gorzej. Także bardziej się dzisiaj przeczołgałem niż przejechałem.
Odcinek od Palestyny przez Janów do DK71 okazał się dziś istną rowerostradą. Wyprzedziło mnie tam z 50 kolarzy. Albo więcej. Być może to końcówka jakiejś ustawki, mocno już tylko rozstrzelonej, bo przejeżdżali w parach lub małymi grupkami.
Pod koniec po tradycyjnym objeździe Łagiewnickiej Mrówczą i Czapli, na samą myśl o tej fatalnej starej drodze rowerowej na Łagiewnickiej robiło mi się gorzej. Zignorowanie jej groziło konfliktami z kierowcami, bo pora okołokościelna i ruch był duży. Konsultacja z mapką zaowocowała sprawdzeniem terenowej części Łabędziej. Wprawdzie piachu nie lubię, ale w porównaniu z tą fascynującą kostkową śmieszką z krawężnikami i przedziwnie pagórkowatym profilem było naprawdę nieźle.
Nieznanych dotąd dróg: ~ 21 km /25%/ (od centrum Bełdowa do Kałowa i fragment 3 km drogi z Kałowa do Puczniewa).
Zacznę od końca. Po wycieczce odwiedziłem serwis Pacholca na Kilińskiego. Odkąd odebrałem od niego rower po remoncie generalnym, coś w nim piszczy w napędzie. Czyszczenie i smarowanie nic nie pomagało. A inni cykliści patrzą się na mnie z politowaniem na drodze. Kiedyś już w tej sprawie byłem, ale po oględzinach "na oko" wyszedłem z niczym. A w zasadzie z czymś - z piszczeniem.
Dziś przynajmniej serwisant przejechał się moim rowerem i chyba usłyszał. Potem nastąpił demontaż kółek z prowadnicy tylnej przerzutki, montaż powrotny i stwierdzenie, że już nie piszczy. Skutek żaden. Natychmiast wróciłem, ale nic ciekawego więcej się nie dowiedziałem, poza tym, żebym rower zostawił kiedyś na dłużej.
Pomijając to, każda wizyta w tym punkcie jest dla mnie trudna. Dziś też poczułem się jak klient III kategorii. Prawdopodobnie, oceniając mnie na oko, właściciele nawet nie wierzą, że do czegoś rower jest mi potrzebny i takie właśnie mają do mnie podejście. Jeszcze przy tej okazji Pacholec próbował mnie przekonać, że nic mi nie piszczy tylko siodełko skrzypi, wykrzywiając je siłą na boki. Tak - jak od niego wracałem to już faktycznie zaczęło skrzypieć...
A co do wycieczki, to wczoraj ogarnęła mnie niemoc decyzyjna i narysowałem kilka tras po 100 km nie wiedząc co wybrać. Wstałem znowu niewystarczająco wcześnie jak na zapowiadany upał i wróciłem do jeżdżenia myszą po mapie, ostatecznie postanawiając wyjazd skrócić, by oszczędzić sobie nadmiaru patelni.
Dziś nastąpiła moja pierwsza wizyta na DK72 (Łódź - Poddębice). Przed wjazdem na nią, z racji obecności w okolicy szlaków konnych, stał znany mi już znak ostrzegający przed ruchliwą drogą. Gdyby chociaż na tych naszych krajówkach były pobocza. Od wyjazdu z Bełdowa z początku wąsko, ale na szczęście od Prawęcic droga robi się szersza i jest jako-tako. Zresztą i ruch dzisiaj nie był jakiś ogromny.
Przystanek po napoje w Kazimierzu w drodze powrotnej. Od tego postoju siły gdzieś odeszły, ale już nie było daleko. A upał sprzyja kolarstwu chyba, bo wyjątkowo wielu rowerzystów dziś widziałem. A może to ta i tak stosunkowo wczesna jak na mnie pora?
Było też w całej okolicy widać ślady przechodzącego wczoraj frontu burzowego z silnym wiatrem - od małych gałązek, przez gałęzie większego kalibru, aż po złamane drzewa.
Dzień pod znakiem porażek. Wycieczka zaliczona, kilometry są, a to na plus. I nowe nieznane drogi, w dużej mierze z nienaganną nawierzchnią. Ale na tym koniec sukcesów.
Zapowiadał się upał, więc postanowiłem wstać wcześnie by wrócić jeszcze przed południem. Nie udało się. Wyjechałem za późno, nadmiar ciepła dawał się we znaki dość mocno już od połowy przejażdżki. I niczym się nie posmarowałem przeciwsłonecznym, a trzeba było. Wróciłem poparzony na rękach i twarzy w wersji na raka. Porażka.
Po ostatnim wyjeździe jakimś przypadkiem (nie pamiętam co było zapalnikiem) wkradła mi się myśl o
geocachingu. Zobaczyłem wtedy ile geoskrzynek mijam podczas wyjazdów, poczytałem z czym to się je i uznałem, że można by przy okazji się i w to pobawić. Założyłem konto w geocaching.com i zaplanowałem potencjalne trzy schowki do zaliczenia, wgrywając je jako POI do programu ViewRanger.
Pierwszą miała być
GC5QKBM "Ner 25". Dotarłem do sfotografowanego podczas poprzedniej wycieczki do Rzgowa mostu i zacząłem szukać. Szybko okazało się, że ViewRanger nie jest najszczęśliwszym wyborem. Ograniczona możliwość przybliżenia na mapie, informuje o dotarciu do celu w relatywnie dużym promieniu. Da się podejrzeć odległość bieżącej pozycji od zaplanowanej, ale nie odświeża się ona na żywo. Powinienem był dodać ten punkt do wbudowanej aplikacji nawigacyjnej w mojej Nokii E52 - skutek mógłby być lepszy. Ponieważ używa innego systemu wprowadzania współrzędnych niż ViewRanger to na miejscu już nie przepisałem. Możliwości buszowania po sieci na starym Symbianie, w tym poszukiwania konwertera lub logowania się na geocaching.com są ograniczone, a przynajmniej jest to mało wygodne. Mniej więcej wydawało się, że jestem w dobrym miejscu. Macałem, szukałem i nic. Na dodatek kręciło się wielu przechodniów i rowerzystów, co powodowało długie przerwy w eksploracji. Albo raczej miałem chwilowe przerwy od przechodniów na szperanie. Choć samemu trudno mi w to uwierzyć, zapis z GPS mówi, że spędziłem na moście ponad 40 minut! I nic! Porażka.
Drugi ze schowków to
GC5QMFG "Tuszyn - bliźniacze drzewo". Tu znowu braki techniczne dały o sobie znać. W ViewRanger, który punkt renderował w układzie współrzędnych obok mojej trasy, nie mam tego fragmentu mapy. Z racji starej wersji, program nie umie już sam sobie pobierać map z sieci. A ja nie zapamiętałem, która to ulica w Tuszynie miała być dojazdem do celu. Bo ten miał leżeć poza moją zaplanowaną trasą. Pierwsza próba odbicia, gdy skrzynka pokazała się w linii prostej na wschód - oddalam się. Druga okazała się być drogą wewnętrzną kończącą się w oczyszczalni w Tuszynie. Gorąco, wiele kilometrów przede mną - dalszych prób nie podejmowałem. Porażka.
Mijam Tuszyn, dojeżdżam do DK1 w Tuszynku Majorackim, gdzie prowadzi mnie pas rowerowy. Na skrzyżowaniu akurat zielone, jadę więc ostrożnie obok lekkiego korku, patrząc czy ktoś nie miga planując skręcić w prawo i przeciąć mi drogę. Nikt nie miga, wszyscy natomiast odbijają lekko w prawo, by ominąć czekających pośrodku skrzyżowania na lewoskręt. Ten jadący równo ze mną też. A przynajmniej tak mi się wydawało. On w prawo, ja w prawo, on bardziej w prawo, ja bardziej w prawo, aż on zupełnie w prawo. Najwyraźniej kierowca nie wiedział ani po co ma kierunkowskazy, ani po co ma prawe lusterko. No nic.
W którejś z wiosek na drodze do Dłutowa trafiam na bocianie gniazdo na niezbyt wysokim słupie. Jeden dorosły osobnik, dwoje młodych. Będzie fajne foto! Wyciągam aparat, zdejmuję osłonę, przełącznik w kierunku "On" i... i nic. Z niedowierzaniem otwieram pokrywę baterii. No tak, z ładowarki po nocy wyjąłem, ale do aparatu to już z nią nie dotarłem. Potem było malownicze pole pełne chabrów, które też chętnie bym uwiecznił. Porażka.
W Dłutowie odwiedzam sklep, by uzupełnić napoje. Potem Rydzyny. Tu znowu kierowca zafundował mi trochę szybsze bicie serca, gdy jadąc z naprzeciwka ścinał swoim dostawczakiem niewielki zakręt tak mocno, że dojechał do przeciwnej krawędzi jezdni. Jakoś się zmieściłem.
Spalony słońcem, przegrzany i bez zdjęć wróciłem do Łodzi. Na Piotrkowskiej odbywała się konkursowa parada zlotu zabytkowych Mercedesów w Łodzi. Na szczęście był też cień. Zostałem pooglądać. A były to egzemplarze godne sfotografowania...
Drugi eksperyment w pokonywaniu drogi między Łodzią a Sieradzem bardziej
turystycznie, z uspokojonym ruchem.
Początek jak poprzednio koniec (z racji odwróconego kierunku) - do Czartków.
Na DW479 ruch uciążliwy bo to i blisko godzin szczytu i ta droga tak ma.
Nawierzchnia zachęca kierowców do rajdów, a pobocza tam brak. Skręcam w
Czartkach i spokój. Tym razem chropowata jezdnia mi nie przeszkadzała. Od
skrzyżowania w Annopolu zaczynam poznawanie nowych odcinków - odbijam na
północ, by po dwóch kilometrach skręcić z powrotem na wschód - do Pratkowa. Na
skrzyżowaniu w Starym Kromolinie kolejna zmiana kierunku zygzaka. Od
południowej strony krzyżówki dojeżdża śmieszka rowerowa - chodnik, który
zapewne ciągnie się od samej Zduńskiej Woli. Na szczęście tu właśnie ma swój
koniec, a ja na północ. Gdy, rozluźniony bardzo niewielkim ruchem pojazdów
silnikowych w dotychczasowej trasie, już byłem gotów pomyśleć, że drogi
istnieją głównie dla komfortu rowerzysty, przed DW710 na ziemię sprowadza mnie znak.
Coś jest na rzeczy. Popularna i wąska droga. Nawet samochodem nie przepadam
się po niej poruszać, bo ciasno jest się tam mijać z TIR-ami. Rowerowo jest mi
dobrze znana z pętli Sieradz - Rossoszyca (albo Warta) - Szadek - Zduńska Wola
- Sieradz.
Przejazd przez Szadek standardowo, lecz wbrew drogowskazom prowadzącym do
Łódzi na wschód, uciekam z DW710 na północ. Przez pierwsze 2-3 kilometry
nawierzchnia zniszczona, by potem zamienić się w jakość 10/10. A poza mną na
drodze pusto. Jadę rozmażony, że tak już chyba będzie do końca. Niestety coś
poszło nie tak z tym moim planowanie drogi z Google. Miało być wszędzie
twardo. Tymczasem dojeżdżam do Przyrownicy, gdzie asfalt odbija w prawo, a
zaplanowana trasa bezlitośnie każe mi jechać prosto. W żużel. Domniemuję w
trakcie, że błąd popełniłem przerysowując wstępny szkic do gpsies. Ale nic -
jak mus to mus. Atrakcyjnie - po drodze i droga kamienna. Dalej robi się las,
droga bardziej grząska, piaszczysta. Łącznie niecałe 2 km i znowu dojeżdżam do
cywilizacji.
Chyba już od Puczniewa, a na pewno pod sam Kazimierz znowu nawierzchnia super.
Ta musi być świeża - w raporcie z wycieczki przez Poddębice do Sieradza z
2012, która prowadziła przez ten sam odcinek, odnotowałem umęczenie kompletnie
zniszczoną jezdnią. Pamiętam, że było fatalnie.
W Puczniewie stoi duży budynek gospodarczy, którego masywność i podpory
ścian mnie zaciekawiły. Zastanawiam się jaka jest jego historia.
W Szydłowie jest boisko wielofunkcyjne na bogato, z solarami.
W Charbicach Górnych na drogę spoglądał bocian.
Gdzieś między Charbicami Dolnymi a Zdziechowem zauważyłem w oddali na polnej dróżce blaszaną budkę i coś co mi w z początku przypominało szlaban. Pojechałem obejrzeć. Konstrukcja okazała się być bieda-elektrownią.
Miało być pociągiem do rodzinnego Sieradza, za obowiązkami, a potem powrót rowerem do Łodzi. Tyle tylko, że kwestia wybierania się na pociąg przeciągała się i ostatecznie dotarłem do Sieradza po 18. Mając jeszcze coś do zrobienia na miejscu, musiałbym jechać po nocy do Łodzi. Stanęło na wyborze noclegu w Sieradzu i wyjeździe ze starej bazy wypadowej na starą trasę.
Co do pociągu, to trafiłem na Przewozy Regionalne. Nie dosyć, że brzydko, brudno i śmierdzi wszechobecną rdzą, to cena mojego przejazdu z rowerem to 21,60 zł. A w ŁKA byłoby jakieś 12,50...
Podstawowa wycieczka to 46.91 km i jeszcze 4.06 km dojazdów do i z PKP.
Na marginesie, między Włyniem a Rossoszycą jest mnóstwo drzew robinii akacjowej, zwanej powszechnie po prostu akacją. Od Rossoszycy na południe też kilka skupisk. A ponieważ akurat rozkwitły, to powietrze podczas wycieczki było wonne jak w perfumerii.