Sieradz - Włyń - Pęczniew - Drużbin - Pudłówek - Puczniew - Kazimierz - Łódź
Sobota, 13 sierpnia 2016
· Komentarze(0)
Kategoria 100 - 150 km
Pękła pierwsza setka w sezonie.
Plan na setkę zaczął się rodzić w mojej głowie po 2 w nocy. To samo w sobie było pewnym utrudnieniem, bo żebym to 100 przejechał, to wypadało mi się obudzić o jakiejś nieludzko wczesnej godzinie - budzik ustawiłem na 9. Kondycji nie ma, więc zgodnie z zasadą, że zawsze wieje z zachodu (co prognozy pogody z grubsza potwierdzały), postanowiłem pojechać pociągiem do Sieradza i stamtąd jechać do Łodzi z nadzieją na wiatr w plecy. Rano z trudem zwlokłem się z łóżka na wezwanie budzika. Leniwie i przysypiając zrobiłem wszystko co miałem przed wyjazdem, a i tak za dużo czasu zostało mi do zaplanowanego pociągu - wybierałem się na ŁKA odjeżdżający z Łodzi Kaliskiej o 11:50.
Pogoda znowu płatała figle. Gdy ruszałem na pociąg było ledwie 16 stopni, pochmurno i wiatr. Prognoza obiecywała rychłe ocieplenie. Ale "test balkonowy" wyszedł tak przejmująco chłodno, że nie odważyłem się wyjechać bez bluzy polarowej. Spodziewałem się, że będę tego żałował. I rzeczywiście. Bluza cieszyła mnie jedynie podczas jazdy na stację w Łodzi. A gdy dotarłem do Sieradza, to już świeciło słońce i ocieplenie postępowało szybko, więc całą trasę było mi za gorąco.
Co do ŁKA to potwierdziła się przewaga nad Przewozami Regionalnymi, na które utyskiwałem w zeszłą sobotę. Zakup biletu w SkyCash na ŁKA to tylko 3 kroki do ekranu płatności. Bez wpisywania dodatkowo danych z dokumentu tożsamości. Nie ma też w tym wypadku tego przedziwnego "okresu ochrony biletu" - natychmiast po sfinalizowaniu transakcji bilet jest dostępny. Zakup biletu na pociąg Przewozów Regionalnych wymaga przejścia dwa razy większej liczby ekranów. Cena w ŁKA okazała się minimalnie wyższa niż ta, którą ostatnio obstawiałem - nie ma już oferty biletów wycieczkowych. Ale i tak jest to 14 zł z rowerem do Sieradza w ŁKA vs 21.60 zł w PR. Co prawda kolejny raz ŁKA nie chciało podjąć próby sprawdzenia mojego biletu na ekranie. Pani jedynie odczytała na głos do siebie trzy ostatnie cyfry jego numeru. Zważywszy, że ode mnie miała jeszcze cały pociąg do przejścia do końca i z powrotem, to wątpię, by pamiętała, by coś z nim zrobić. To dziwne, że dla odmiany PR daje radę.
Ponieważ najbardziej oczywista trasa przejazdu z centrum Sieradza do Rudy, czyli na drogi prowadzące wzdłuż wschodniego brzegu Warty, prowadzi przez przystanek kolejowy Sieradz Męka, to aby oszczędzić sobie podróży po nudnym odcinku dawnej DK14 i po rowerowych chodnikach w samym Sieradzu, zdecydowałem dojechać pociągiem właśnie do Sieradza Męki. Formalnie jest to teren Sieradza, ale włączenie Męki do Sieradza w 1979 po dziś dzień przedstawia się tak nieprzekonująco (między Męką a resztą Sieradza jest kilka km łysych pól), że i tak tamtejszych mieszkańców nie postrzega się jako miastowych. Na marginesie, to bilet tam kosztuje złotówkę mniej niż do Sieradza, tego Sieradza "głównego".
Do zewnętrznej szyby pociągu dokleiła się pasażerka na gapę - mucha, całkiem dobrze spasiona. Dzielnie nie dawała się oderwać wiatrowi przez kilka kilometrów.
Wadą ŁKA w stosunku do Przewozów Regionalnych, jest większa ciasnota. W pociągu jest dedykowane miejsce na 3 rowery. Tymczasem w Łodzi wsiadło nas z rowerami sześciu. Puściłem innych przodem, by się śmiało wieszali, a ja, korzystając z umiarkowanej liczby pasażerów, znalazłem miejsce godne mojego roweru. ŁKA ma dobre zawieszenie, więc stał stabilnie bez dodatkowego wspomagania. Co widać, zdjęcie ze stacji Zduńska Wola.
Z Męki ruszyłem na często objeżdżaną przeze mnie za czasów liceum drogę do Włynia. Niewiele się tu zmieniło. Jedynie wydaje mi się, że na wjeździe do Rudy wykarczowano kawał lasu. Do Włynia nawierzchnia jest umiarkowana, jak w zasadzie zawsze była. Kiepsko robi się po minięciu DW710. Przez mocno trzęsącą mną drogę na północ towarzyszyła mi myśl, że przyjdzie mi skomentować na blogu, że Unia Europejska nie dotarła ze swoim remontami w te okolice. Sytuacja zmieniła się na lepsze po wjechaniu w Brzegu do powiatu poddębickiego.
Przynajmniej tak się wydawało przez chwilę. Potem znowu było gorzej. A w zasadzie w kratkę - raz lepiej, raz gorzej. I tak lepiej niż na terenie powiatu sieradzkiego.
Nazwa zobowiązuje, więc w Brzegu jest pierwszy prześwit na brzeg Jeziorska.
Kilkadziesiąt metrów dalej, gdzie zalew jest przy samej niemalże jezdni, ujmuje mnie widok zza drzew. Gorzej, że od wody zawiewa fetor.
W Zagórkach zbaczam na chwilę na piaszczystą drogę by przyjrzeć się z bliska wiatrakowi. Ten to już zdecydowanie nic nie zmiele.
Stan konstrukcji wygląda tak, że nie odważyłbym się oprzeć o nią roweru, by jej niechcący nie zburzyć. A i robiąc zdjęcia obchodziłem go z lekkimi obawami.
Na górze zachowało się koło przenoszące napęd.
Jak ktoś czułby się szczególnie odważny, to można swobodnie zwiedzać i od środka.
Nie jest to miasto, nie ma tabliczki "grozi zawaleniem" ani ogrodzenia. No bo w końcu przecież wszyscy widzą, że grozi.
Tuż przed Pęczniewem jest odcinek, który zawsze mnie zachwycał. W końcu w rejonie nie ma zbyt wielu zbiorników wodnych i przejazd drogą przez środek takowych był dla mnie nie lada gratką. Widok w kierunku Pęczniewa.
I jeszcze, z tego zachwytu, z drugiej strony. Nie zauważyłem robiąc zdjęcie, że rower mi się tu fragmentem swoim wkradł w panoramę. Ale skoro już się wkradł, to niech mu będzie, nie wycinałem.
Wszystkie drogi rowerowe prowadzą przez Pęczniew?
Widok na zalew znad dopływu Pichny.
Marina Pęczniew.
Gdy już skończyłem zdjęcia, zawył silnik i za chwilę pojawił się patrol WOPR. Niestety odpływał szybciej niż ja zdejmowałem telefon z kierownicy.
Dalszy odcinek przede mną to ulica o wdzięcznej nazwie "Betonka". I rzeczywiście jestem niemalże pewien, że dawniej cała droga przy marinie była z płyt betonowych. Nie pamiętam od kiedy jest tam wyłożony asfalt. Jest go tylko 1.5 km. A dalej Betonka czyni zadość swojej nazwie. Pierwotnie miałem nią jechać aż do DW478 (czyli tą, która przebiega przez tamę), ale płyty zaczynają się akurat w punkcie, gdzie na wschód odbija droga oferująca lepsze warunki. I wyglądało na to, że i nią dojadę do zaplanowanego Drużbina. Nie miałem tylko pewności czy nie trafię na jakieś szutry czy piachy, bo tych dróg na GSV nie było. Zaryzykowałem.
A był tam mój ulubiony typ dróg - w lesie i z dobrą nawierzchnią. I ten las pięknie pachnie.
Najczęściej jedynym ciekawszym obiektem na wsi jest kościół. Tu stojący w Drużbinie.
Droga wyjazdowa z Drużbina to mój drugi ulubiony typ drogi. Jak nie cały las, to niech chociaż stoją dostojne drzewa przy drodze. I nic a nic nie obchodzi mnie zdanie obozu przeciwników drzew, co próbuje wszystkim wmawiać, że nie prędkość zabija, a jej nagłe wytracenie na drzewie. Czasami skracając swoje myślenie do wniosku, że drzewa zabijają. Po prostu mylą skutek z rzeczywistą przyczyną. A wystarczy jechać wolniej - bezpieczniej i jest czas by się nimi zachwycić.
W Pudłówku wąski wiadukt prowadzi nad torami kolejowymi, łączącymi m.in. Inowrocław ze Zduńską Wolą.
I znowu droga przez las. Ale tu jest już zdecydowanie gorzej. Od Pudłówka prawie po Puczniew nawierzchnia jest męcząco zła.
Chata w Rudzie Jeżewskiej. Sypie się. A szkoda, że nie sfotografowałem mijanej wcześniej, która była całkiem podobna, ale przynajmniej cała.
W Jeżewie robię postój w sklepie. Sklep wyglądał na oko na taki upadek, że tylko to, że akurat jakiś klient wychodził, pozwoliło mi się zorientować, że on w ogóle wciąż działa. A działa. I nawet miał izotoniki, których często nie ma w różnych małych sklepach. O czym zresztą przekonał się też KL podczas naszej ostatniej wycieczki, gdy na pytanie w sklepie w Rzgowie o Oshee sklepowa zaproponowała mu Tigera. Typowe. Niestety jak już się zbierałem do sfotografowania sklepu pod ten akapit, sprzedawczyni wraz z koleżankami wyszła przed sklep na papierosa, więc kto chce zrozumieć skąd to wrażenie, niech jedzie zobaczyć. Pod sklepem przejeżdżał też pierwszy spotkany dziś turysta rowerowy, na kolarce.
Wielkość kościoła w Małyniu, który fotografowałem już przy okazji którejś wycieczki, nieodmiennie mnie zadziwia.
Za Małyniem nawierzchnia jest wymieniona. Co prawda jest wąsko. Ale znowu zachwycająco.
O, proszę! Ja już gdzieś widziałem dzisiaj podobną tablicę.
Za Puczniewem spotykam kilku innych kolarzy. Przed Charbicami na podjeździe lekko wyprzedza mnie jeden. W Charbicach Dolnych mijam bociany na gnieździe. Czyżby taki skromny model 2+0? Grzecznie poczekały aż zrobię zdjęcie, a zaraz potem odleciały na żer.
Plan setki kreśliłem wstępnie od centrum Sieradza. Zmiana startu na Mękę i jeszcze ta modyfikacja dojazdu do Drużbina spowodowała, że w Złotnie miałem dopiero 85 km na liczniku. A skoro miało być 100, no to 100. Musiałem dorobić w mieście. Co prawda pakowanie się na końcówkę na te podjazdy przy Zgierskiej to mogą być już jakieś objawy masochizmu.
Na Aleksandrowskiej młoda para wiozła się w stylu retro. Zauważyli mnie i chyba uznali, że filmuję, bo kierowca trąbił, a (przyszli?) małżonkowie, gdy już skończyłem ujęcie, zaczęli machać w moim kierunku.
Przejazd przez św. Teresy. Zgłoszenie automatyczne. Została z niego na pamiątkę tabliczka. Bo ani czujnika już nie ma ani - czego tu nie widać - przycisków. Automatyczne się więc zgadza, ale niekoniecznie zgłoszenie.
Na Piotrkowskiej zauważyłem, że otwarty w czwartek Dunkin' Donuts przeżywa syndrom wysokiego zainteresowania nowością.
Odczuwając potrzebę wypicia kawy, odstawiłem rower do domu i wróciłem skosztować amerykańskiej marki. Kolorowo. Opisy wyłącznie po angielsku. Panie z obsługi, gdy klienci znośną angielszczyzną odczytywali etykiety, kazały wskazywać sobie palcem, o które chodzi. Widać asortymentu trzeba się będzie dopiero nauczyć.
Samoobsługowe dodatki. Obserwując skutki prób z podobnymi pomysłami w innych lokalach mam pewne obawy, że "łódzkość" może w końcu doprowadzić do postawienia tego koszyczka z drugiej strony lady.
I dostałem. Pączka, znaczy pardon - "donata". I kawę z mlekiem. Mając od początku plan usiąść w lokalu zdziwiłem się, że dostaję w torbie jak na wynos. Próbowałem dopytać czy jest jakaś wersja podania na miejscu, ale się nie dowiedziałem. Panowała tam zresztą powszechna dezorientacja, a do zacinającej się kasetki podłączonej do komputera kasowego ekspedientki włamywały się nożem.
Ponieważ żadna z pączkowych metek nie przemawiała do mnie jakoś szczególnie, to wybrałem model dla lokalnych patriotów. Tak na przekór.
Smak? No takie mocno słodkie coś. Nie odczułem zachwytu.
Na Łódź Kaliską: 2.74 km
Wycieczka: 100.13 km
A ten wiatr jednak mnie oszukał, bo był znacznie bardziej południowy niż zachodni. Więc poza jazdą wzdłuż Jeziorska, to nie pomagał.
Zdjęcia na mapie