Mieszkańcy Starego Chrząstowa mogą pochwalić się KFC i Burger Kingiem. Gorzej, że mogą je jedynie oglądać zza płotu, bo te stoją na zatoczkach przy autostradzie. Są co prawda bramy i furtki, ale wątpię by nawet przez te ostatnie można się było przedostać swobodnie.
Brudnów Stary.
Staw w Sarnowie.
A na nim "brzydkie kaczątka" z mamą.
Gdyby autobus trochę się spóźniał, na tym przystanku można się całkiem komfortowo zdrzemnąć.
I jeszcze jeden staw.
Wyjazd z Sarnowa.
Droga przez Franciszków.
Tak - dobrowolnie i z premedytacją zaplanowałem krótki odcinek terenowy.
Ale to tylko dlatego, że wiedziałem, że niedaleko - pośrodku niczego - droga zamienia się w dobry asfalt.
Bełdów. Ciekawe i stado i pastwisko. Krowy obgryzały listki akacji w ogrodzonym lasku. Rasa polska czerwona?
Kościół w Bełdowie.
Droga wyjazdowa z Bełdowa w kierunku Zdziechowa. I szlak rowerowy.
Dziurę przy studzience na DDR naprzeciwko hotelu Campanile wreszcie załatano. Ciekawe czemu odgrodzona - boją się, że wkrótce cała się zapadnie?
Pod koniec chciałem przez park 3 Maja przebić się z Tuwima do Małachowskiego. Okazało się, że teren parku wraz z wiodącym do niego wiaduktem są ogrodzone z powodu robót kolejowych. Nie przeszkodziło to trójce kiboli (śpiewali w niewybrednych słowach coś o Legii) - czy jak to teraz się nazywa "patriotów" - którzy przestawili sobie dwa kolejne ogrodzenia, by dostać się na mostek. Nie pojechałem w ich ślady. Liczyłem, że nad torami dostanę się w okolice Niciarnianej, ale niestety Tuwima kończy się tuż obok bramą do prywatnego zakładu.
Przy okazji podglądania mapy w Sports Trackerze niechcący wstrzymałem rejestrację trasy, czego nie zauważyłem do końca wycieczki. Drugi raz się zdarzyło. Irytujące. Poprzednio szczęśliwie miałem włączone jeszcze "Kręć Kilometry" i skleiłem ślady. Tym razem pozostało mi dorysować ostatnie kilometry przez miasto ręcznie.
Z pracy do domu. Rodzinnego. Bo kwiaty ktoś musiał podlać. Na rower planowałem się wybrać dzień później, by po dwóch dniach jazdy mieć dwa dni odpoczynku. Niestety o tych kwiatach zapomniałem na śmierć (prawdopodobnie ich, znaczy kwiatów) i były już na tyle spóźnione, że musiałem niezwłocznie zameldować się w Sieradzu. A skoro już przymusowo trzeba było się tam przemieścić, to najwygodniej rowerem. Wiadomo!
Wyjechałem o 16. To również szczyt ruchu rowerowego, niestety. Brać rowerowa bez skrupułów utrudnia sobie wzajemnie poruszanie się na drogach rowerowych. Choćby ustawiając się na piątego czy dziesiątego przed przejazdem rowerowym, a potem wpychając się przed stojących pokornie w sznureczku, bo przecież każdemu się spieszy. A i tym nadciągającym z naprzeciwka utrudniają, ruszając pod prąd.
Gdy czekałem w połowie przejazdu przez Włókniarzy - pod wiaduktem - na zielone, na drogę rowerową przy Bandurskiego przyjechała karetka na sygnale. Prawdopodobnie pomocy potrzebowała siedząca na asfalcie DDR rowerzystka, ale pewien nie jestem czy chodziło o nią ani nie znam szczegółów interwencji. To co bardziej zwróciło moją uwagę, to czekający ze mną rowerzysta (notabene już ustawiony pod prąd), który na głos zaczął wyrażać swoje oburzenie, że kierowca karetki śmiał zaparkować w poprzek drogi rowerowej zamiast - jak pan sobie życzył - zjechać na trawnik. Moim zdaniem takie parkowanie mogło dobrze przysłużyć się zabezpieczeniu miejsca zdarzenia przed zbyt spieszącymi się rowerzystami. Zresztą ratownicy w akcji, na litość! Czy to tak trudno w tej wyjątkowej sytuacji ominąć ostrożnie pojazd pogotowia przylegającym do DDR szerokim chodnikiem?
Z powodu godzin szczytu wydłużyłem swój pobyt na drogach rowerowych na Retkini i wybrałem przejazd środkiem osiedla, zamiast ścierania się z kierowcami na Bandurskiego i dłuższym odcinku Maratońskiej.
Do Zduńskiej Woli spokojnie, bez przygód. Tym co nie znają tamtejszych okolic, opowiem, że między Zduńską Wolą a Sieradzem jest długi chodnik rowerowy. Wybudowany wiele lat temu. Ignorowanie go jest trudne, bo architekt drogi, która onegdaj była po prostu bardzo szeroka, wygodna, z ponad metrowymi poboczami i którą mi się wtedy przyjemnie jeździło, postanowił, korzystając z funduszy UE, zastąpić ją bardzo wąską jezdnią, okalaną z obu stron głębokimi rowami. Rowy dodatkowo wyłożono płytami betonowymi, by wpadający w nie mieli jak najmniejsze szanse na przeżycie. Po przeciwnej jezdni stronie rowów są ciągi pieszo-rowerowe. Wszystko zgodnie z najlepszymi polskimi standardami. Ułożone z fazowanej kostki. Na żadnym z licznych skrzyżowań nie ma przejazdu rowerowego. To również tyczy się niedawno wybudowanego ronda, które łączy tę jezdnię z dojazdem do S8. I oczywiście droga poza wytrzęsieniem mózgu od kształtu kostek, oferuje również chorobę morską od gęsto wykonanych obniżeń przy setkach bram do prywatnych posesji. Dodatkową atrakcją, która już krótko po oddaniu zaczęła się objawiać, jest wybijanie kostki, choćby skutkiem wzrostu chwastów w szczelinach. Zdjęcie poniżej obrazuje jeden z łagodniejszych przypadków.
Dzisiaj ów chodnik dał mi jeszcze jedno urozmaicenie. Na jego odcinku było rozsypane - nie sposób tego inaczej powiedzieć - gówno. Najwyraźniej rolnik z nawozem jechał środkiem.
W Sieradzu, wymęczony już tym poprzednim chodnikiem, zignorowałem kolejny. Potwierdziła się moja ostatnia obserwacja, że agresja wobec rowerzystów przeżywa rozkwit. Mimo że dawniej, gdy nie istniała S8, wjazd do Sieradza był częścią drogi krajowej i przebiegał tam cały tranzyt, to co najwyżej ktoś zatrąbił na rowerzystę nie jadącego po "śmieszce", ale mijał go ostrożnie, tak by go nie przejechać. Skończył się dobry zwyczaj. Kierowcy dwóch TIR-ów nie mieli najmniejszej ochoty na chwilę zwolnić i poczekać na zapas miejsca na drugim pasie, choćby po to by oszczędzić sobie trudu procesów po zabiciu rowerzysty. W tym jeden po prostu wdusił klakson i pędził, mijając mnie na centymetry. Uciekłem poza krawędź jezdni. Ciekawe też, że tuż obok przebiega droga szybkiego ruchu, a on zasuwa przez środek miasta.
Samochodem jeżdżę zbyt rzadko, by to sprawdzić, ale co rusz pojawiają się w mediach relacje pozwalające sądzić, że w Polsce rośnie agresja na drogach w ogóle, wszystkich wobec wszystkich.
Obawiałem się, że będę miał niewiele czasu między dotarciem do Sieradza a pociągiem powrotnym. Obawy te się nie potwierdziły. Zapasu było dużo, więc nie mogłem nie skorzystać z okazji, by odwiedzić najlepszą kawiarnię w województwie. No dobra, tak naprawdę to nie znam zapewne nawet promila kawiarni w łódzkim. Ale ta bita śmietana! Tak dobrej w Łodzi nigdzie nie uświadczyłem.
Już wspominałem o remoncie przy al. Grunwaldzkiej w Sieradzu przy okazji relacji z poprzedniej wizyty. Wówczas zabrakło dowodu fotograficznego.
Remont jeszcze nieukończony, nakazów nie ma. Ale dwukolorowy chodnik
stawia się nie bez przyczyny. A obok taka wygodna dwujezdniowa ulica. I
jak podkreślałem poprzednim razem, nie jest to żadna główna arteria
miasta, tylko przejazd przez środek osiedla. Zdjęcie wykonane raptem ok. 20:30,
a mimo to nie ma tu ciągnącego się sznura samochodów. Wielka szkoda!
Kolejne utrudnienia dla rowerzystów.
Gdy dojechałem na PKP Sieradz, mój dalszy transport już czekał.
Tym razem nie było konkurencji do wieszaków.
Inna sprawa czy da się z nich korzystać, w każdym razie bez szwanku dla roweru.
A jechało się dobrze. Często powtarzam, że u nas zawsze wieje z zachodu. Ale od każdej reguły są wyjątki. Taki szczęśliwie trafił się dziś. Wiatr był północno-wschodni północny. Tylko temperatura mogłaby być ciut wyższa. Szczególnie pod koniec w rezerwacie Półboru owiewał mnie przejmujący chłód.
Kilometraż:
Rano do pracy: 2.69 km
Wycieczka: 68.86 km
Na i z kolei: 5.55 km
Tytuł alternatywny: z pracy do domu, ale trochę naokoło.
Jak to po pracy - czasu niewiele do zachodu, więc i na rower niewiele. Pomysł na Grotniki, w których w tym sezonie jeszcze nie byłem, po wyrzuceniu z niego Ozorkowowa wymagał przejechania 60 - 70 km, co wydawało mi się nadal zbyt daleko. Ale pojechałem. A potem wyszło jak wyszło, ale o tym... potem.
Po Wareckiej i Traktorowej jechałem na kole starszego kolarza na MTB w stroju Discovery. Wolałem nie wyprzedzać, żeby nie prowokować. Pan przez Świętej Teresy, gdzie razem z remontem pojawiło się rondo, pojechał prosto, a ja na zachód. Świętej Teresy jest przyjemna po remoncie. Zamiast dziur jest asfaltowa droga rowerowa. Na Szczecińskiej kolejne powstałe wraz z remontem rondo. Jest też zrobiony wygodny wjazd z DDR na Szczecińską. Jedyny mankament jest taki, że między zjazdem a jezdnią zebrała się gruba warstwa piachu. Bezpieczniej byłoby to zamieść raz na jakiś czas.
Ul. Głowackiego w Aleksandrowie jak była dziurawa, tak jest. Ale problemu przecież nie ma, bo jest znak.
I to WIELKIMI literami. Im większe litery na tablicy tym większe dziury?
Być może jechałem już odnogą w kierunku Jedlicz z Aleksandrowa po wymianie nawierzchni, ale lepiej w pamięci utrwaliło mi się częste cierpienie na dziurach w tym miejscu, więc byłem zachwycony, że dziur nie znalazłem.
Nowością na drodze była Orła, przez którą przebijałem się do trasy między Aleksandrowem a Parzęczewem. W Chociszewie przejeżdża się przez tory. Jest tu stacja, a przy tej okazji mijanka na tym jednotorowym szlaku kolejowym.
Google Street View okazało się nieaktualne. Tam między asfaltowymi jezdniami po obu stronach przejazdu kolejowego straszył przejazd w formie terenowej, piaszczystej. Okazało się, że jest asfalt, automatyczne rogatki, a nawet monitoring.
W Chociszewie jest staw.
Staw jest prywatny, o czym świadczy brama z kłódką. Tylko tak jakby ogrodzenie ukradli.
Kawałek dalej stoi budynek młyna żytniego.
Przy szkole skręciłem na południe. Jej teren jest jednocześnie gminnym placem zabaw i dziś nie brakowało mu użytkowników. Znowu trafiłem na bardzo ładną drogę.
I wyróżniające się spośród okolicznych brzóz okazałe drzewo. Z braku wiedzy o drzewach nie podejmę się zgadywania co to. Ale wyglądało dostojnie.
Zachęcony zdjęciami, jakie widziałem na mapie Google podczas rysowania planu trasy, skręciłem w Radziborzu nad Bzurę, obejrzeć most na niej.
Woda wartko spływała po stopniach, burząc się przy tym, co owocowało odprężającym szumem.
Gdy dojechałem do drogi biegnącej z Parzęczewa, skończyła się radość z dobrej nawierzchni. Zapomniałem, że tam jest aż tak źle. Na drodze odbijającej do Łobudzia dostrzegłem kolejny most na Bzurze, więc i tu na chwilę zboczyłem z trasy.
Po północnej stronie nurtowi rzeki kłaniały się powalone drzewa.
Jest i staw obok.
Gdy fotografowałem staw, z domu obok wybiegł jakiś "Pimpek" i zaczął na mnie warczeć i obszczekiwać. Mój gaz to wspaniałe narzędzie. Nawet nie trzeba trafić w psa. Sam widok wyraźnego strumienia wydobywającego się z butelki wystarczy, by psa przestraszyć. Także dla dzisiejszego "Pimpka" (a tak naprawdę Jackiego /Dżekiego/ - bo ktoś z owego domu udawał, że go woła, takim imieniem) spotkanie skończyło się bezboleśnie, ale uciekł szybko.
Gdy już wróciłem do Łodzi i dojeżdżałem do Śródmieścia, popatrzyłem na to sześćdziesiąt parę km na liczniku i doszedłem do wniosku, że do 70 trzeba dokręcić. Pomyślałem, że dojadę wzdłuż Piłsudskiego do Tulipana i stamtąd wrócę po Tuwima. Po drodze miałem okazję sprawdzić czy może jednak już odbyła się ta właściwa i profesjonalna interwencja Straży Miejskiej w sprawie dziury przy studzience na DDR. Nie było. Powtykanej kory czy gałęzi już nie ma. Został piach. I dziura.
Dojechałem do Tulipana, ale noc była przyjemna, a i 80 wydawało się niedaleko. Zdecydowałem więc jechać dalej, by zrobić pętelkę przez Rokicińską, Transmisyjną i Pomorską. Objechałem. Przejechałem po Piotrkowskiej. Na elewacji budynku przy Piotrkowskiej 77 trwał montaż kolorowej iluminacji. Na Festiwal Kinetycznej Sztuki Światła to zdecydowanie za wcześnie. Zapewne wkrótce się dowiem o co chodzi.
Przy dokręcaniu ciężko powiedzieć dość. Bo i gdy dom bezpiecznie blisko, czuję więcej energii. Licznik zdążył już przekroczyć 80, to i 90 można było wykręcić. Zrobiłem więc jeszcze jedną pętlę po okolicy.
Pod Pomnikiem Katyńskim przy Łąkowej żywo płonął gazowy znicz, szarpany wiatrem.
Kiedyś trzeba się powstrzymać, mimo że i 100 było w zasięgu. Ale już ta pętla po Struga była nudna. I tak to właśnie z moich założeń, że ponad 60 to zbyt wiele po pracy, wyszło 90.
Upału nie było. Trochę zmarzłem w krótkim rękawie. Na Rokicińskiej, już po zachodzie, zerknąłem na termometr - było 18.
Samą wycieczkę zacząłem od podążania za ciemnogranatową chmurą wiszącą na wschodzie, której szczęśliwie nie dogoniłem. Niemniej jednak poza Łodzią było mokro. Postanowiłem sprawdzić czy coś się zmieniło w kwestii ruchu na bezpośredniej drodze do Andrespola, po otworzeniu A1. Raczej bez zmian, choć z racji soboty liczba samochodów była umiarkowana. Niedaleko za przejazdem pod autostradą, nomen omen na ulicy Przylesie, niespodzianka - tuż przy Rokicińskiej spacerowała dorosła sarna z młodym. Zwierzęta minąłem w odległości metra. Niestety gdy stanąłem chcąc zrobić zdjęcie, natychmiast uciekły. Że też się pchają tak blisko cywilizacji. Ale zważywszy, że ostatnio na parkingu sądu okręgowego w samym centrum Łodzi drogę przebiegł mi zając, to coraz mniej się dziwię takim spotkaniom.
W Zielonej Górze
szlak konny pełną gębą. Jedyne kierunki o jakich informują drogowskazy na skrzyżowaniach, to te do okolicznych stajni.
Mój narysowany plan, na odcinku z Będkowa do Czarnocina rozjechał się zaskakująco z drogowskazem na Czarnocin i pierwszeństwem, skręcając w dokładnie przeciwnym kierunku. Uznałem, że nie będę się kłócił z własnym planem i zignorowałem znaki. Po powrocie sprawdziłem - na oznakowanej drodze, w przeciwieństwie do zaplanowanej, nie przejechał foto wóz Google, stąd zignorowałem ją na mapie. W każdym razie przejazd przez Bieżywody bez zarzutów.
Świetlica środowiskowa w
Bieżywodach, współfinansowana przez UE.
W Czarnocinie mijam drugie już na swojej drodze, wyglądające tak samo, mobilne stanowisko z lodami - ot wózek niewielki, parasol i sprzedawca na składanym krzesełku. "Sieciówka". Swoją drogą i w tej wsi jest zalew, z zadbanym terenem wokół. Nie trafiłem na wygodny dojazd, więc nie sfotografowałem.
W Dalkowie przystanek w sklepie.
Ta łódzka ulica nosi imię Polskich Kolei Państwowych. Rzeczywiście, jej stan przypomina stan wielu pociągów.
W mieście przełamałem konwencję jeżdżenia nieustannie po DDR wzdłuż całej Rokicińskiej. Plusem jest ominięcie jej fragmentów z kostki. Choć w zasadzie stan Przybyszewskiego jest nie lepszy.
Trasa okazała się być przyjemna i prowadzić przez wioski z małym ruchem i dobrą nawierzchnią.
A już poza tematem wycieczki, to wieczorem na placu Wolności, z okazji 593 urodzin Łodzi, grało Lady Pank, które samo też świętuje własne 35 "urodziny".
Czwartkowa wycieczka na wschód Łodzi nie zniechęciła mnie wystarczająco do dalszej eksploracji tego kierunku.
Nie przypominam sobie bym wcześniej zaobserwował, że i po północnej stronie Andrespola, zaraz za przejazdem kolejowym (jadąc z północy na południe), zaczynają się chodniki z nakazem jazdy rowerów. Ale może było to na tyle irytujące, że wyparłem z pamięci. Są też na małych uliczkach: Źródlanej i Chopina. Choć tu lepiej, bo i fragment asfaltowy się trafił.
Google proponowało dojazd do Koluszek przez Jordanów. Mając świeże wspomnienie dziur na tamtej drodze, wybrałem zamiast tego dobrej jakości nawierzchnię przez Justynów.
Za skrętem z drogowskazem "Do Jordanowa" (czyli notabene skrzyżowaniem, do którego Google sugerowało mi dojechać z zachodu) zaczyna się gmina Brzeziny, w której wita znajomy z tych okolic znak ostrzegający o głębokich ubytkach w nawierzchni. Pogorszenie warunków było bardzo krótkie, bo po odbiciu na wschód, do Przanówki, wjeżdża się na idealny asfalt. W Przanowicach trochę gorzej, ale wciąż jest nieźle. Po drodze mija się ładne niewielkie zbiorniki wodne. Stare Koluszki i zmiana kierunku na południowy. Tu przejeżdża się nad zalewem Bogdanka na rzece Mrodze. I w końcu witają mnie
Koluszki.
Przydałaby się przepustka lub chociażby aparat z optycznym powiększeniem.
Obiekt ma też własną bocznicę kolejową.
I jeszcze widok z ul. Nasiennej.
"Przepiękna" (czyż nie?) stacja kolejowa w Koluszkach.
Pomnik ku czci odzyskania niepodległości Polski projektu
Władysława Strzemińskiego. Ja wiem, wiem - Strzemiński wielkim artystą był. Ale co to za połączenie sześciopalczastej stopy z papierowym samolocikiem?
Gdy pytałem przed wyjazdem wyszukiwarkę, co warto zobaczyć w Koluszkach, odpowiedź sprowadziła się do 3 liter - "nic". Ktoś wspomniał o kościele, więc pojechałem sfotografować.
Podczas powrotnej drogi wiaduktem nad torami, w oczy rzucił mi się wyraźny łódzki akcent. Tu też brudzą ściany.
Widok w kierunku stacji PKP z wiaduktu.
Mapy nie kłamały - ulica Zagajnikowa, która była naturalną kandydatką na wyjazd z Koluszek, jest w remoncie. Oznakowany objazd pokrywał się z tym, co proponował algorytm wyznaczania trasy.
Docieram do skrzyżowania Głównej z Długą i patrzę z niedowierzaniem - to na Długą, to na mapę z planem. Asfalt wyparował. Zacząłem tracić pewność czy dobrze sprawdziłem, że Google Street View sfotografowało tam twardą nawierzchnię (po fakcie wiem, że dobrze). Z jakichś przyczyn, na oko całkiem niezła droga, przeżywa kapitalny remont i została kompletnie zaorana. Po dłuższej chwili konsternacji decyduję się trzymać planu. Było warto. Po ok. 2 km dziurawej szlaki, od skrzyżowania z ul. Borowieckiej, znowu są warunki godne rowerowych opon.
Charakterystyczne na ul. Długiej są anteny przed wieloma posesjami - obstawiam Internet radiowy.
Droga do Zielonej Góry ma trochę gorszą nawierzchnię. Ale rekompensuje ją prawie całkowity brak ruchu i urokliwy leśny krajobraz. W samej Zielonej Górze domki sprawiające wrażenie bardziej terenu letniskowego miastowych niż pierwotną wieś. I trwa tu wakacyjna sielanka. Przed wieloma domami stały niewielkie baseny, z których dobiegał mnie radosny gwar dziatwy korzystającej z uroków kanikuł. W Andrespolu z premedytacją zaplanowałem przejazd po leśnej dróżce, by zobaczyć tamtejsze stawy.
Bardzo spodobał mi się ten mniejszy znak na tablicy. Niestety grupka ludzi, widoczna w oddali za znakiem, nie przestrzegała go w odniesieniu do swoich dwóch psów.
Po taki widok przyjechałem!
Na drodze, która jest na mapie i którą miałem opuścić ten teren rekreacyjny, spotkała mnie taka niespodzianka.
Nie wiem na ile to aktualne i jakie panują zwyczaje w Andrespolu co do przestrzegania. Furtka niby stała otworem. Ale w oddali jeździł ciągnik, a nie chciałem ryzykować ewentualnej ucieczki przed potencjalnym właścicielem terenu i jego widłami. Zrezygnowałem więc i po trawie, na której ledwie było znać trop okazjonalnego przejazdu samochodu, próbowałem znaleźć alternatywę, nie wymagającą powrotu po swoich śladach. Droga robiła się coraz węższa. Na ten widok zastanowiłem się czy już nie pora zawracać.
Okazało się jednak, że przejście jest. Prowadziło pod wiadukt kolejowy, gdzie, jak widać, nie byłem jedynym rowerzystą.
Pod nim leniwie płynie rzeka Miazga. I chipsy...
Nawet i pociąg się akurat trafił. Takie szczęście! Bo za dzieciństwa pod podobnymi wiaduktami czekało się na przejazd jak na ogromną atrakcję. Patrząc na kładki techniczne przy torach, pieniędzy starczyło tylko na pół remontu.
Tak. Zdecydowanie nie tak miała wyglądać droga wg mojego planu. Ale w gruncie rzeczy atrakcyjnie.
Na przejeździe kolejowym dano mi okazję się usmażyć. Po widocznym na zdjęciu pociągu jadącym ze wschodu przyszło mi jeszcze czekać przed zamkniętym szlabanem 5 minut na przejazd drugiego, jadącego w przeciwnym kierunku. A słoneczko dawało się we znaki.
Ciekawostka przy ul. Feliksińskiej. W miejscu jej oryginalnego przebiegu - budowa autostrady przesunęła jej położenie w tym miejscu o ok. 250 m na północ - powstało przejście pod autostradą. Oszczędza to mieszkańcom spaceru naokoło. Jak też udało im się to wywalczyć?
Przejazd Feliksińskiej pod A1. I tu też jest chodnik.
Stacja Łódź Olechów Wschód. Nawet podpowiadają mi skąd przyjechałem i dokąd zmierzam.
Labirynt bezpieczeństwa przed przejściem przez tory.
Jak tu klimatycznie.
Jest i przejazd, który wcześniej oglądałem z góry, z budowy autostrady.
Wielki Brat patrzy. Obserwujemy się. Oni mnie, a ja ich.
Pod A1.
Na obu końcach wiaduktu są drabinki prowadzące na pomosty ze skrzynkami instalacji elektrycznej.
Skrzyżowanie autostrady z ul. Zakładową.
Podsumowując: dobra trasa, w większości z dobrym asfaltem.
Po zeszłotygodniowej wycieczce na północ A1 przyszedł czas na zwiedzanie południowej części. Kilka zdjęć na zachętę poniżej, a łącznie ponad 100 jest w
galerii na Picasie, wraz z opisami i współrzędnymi. I potwierdzam - dzisiaj chyba więcej stałem i fotografowałem niż jechałem.
Łódzki Rower Publiczny przegrał w starciu z
Basketmanią - odbywających się w ten weekend na Piotrkowskiej ulicznych zmaganiach w koszykówce.
Czas doświadczyć A1.
Pomiędzy pasami łąka stara się odzyskać swój teren.
Z czynną pomocą jej mieszkańców.
W tej sielskiej atmosferze, której nie zmącił żaden pojazd budowy czy jakiekolwiek prace na autostradzie, nagle słyszę za sobą coś na kształt roju szerszeni. Takich "turystów" na budowie autostrady się nie spodziewałem.
Po remoncie na Widzewie pomyśleli i postawili lustro przy przejeździe rowerowym. Tu wjazd na ul. Maksyma Gorkiego.
Lustro stoi też przy skrzyżowaniu Rokicińskiej z Wałową. Wygodniej niż szyję wykręcać sprawdzając czy ktoś skręcający w prawo nagle mnie nie przejedzie. To teraz jeszcze przydałyby się przy niewidocznych z DDR chodnikach, gdzie zdarzają się piesi niefrasobliwie wchodzący pod koła roweru.
Rowerowa popularność A1 nadal niewielka. Kilku pojedynczych rowerzystów. Grupka chyba trzech chłopców gdzieś w okolicach S8. Większą grupę starszej młodzieży mijałem zbliżając się do zjazdu na Widzewie w drodze powrotnej. Może uznali, że po zmroku bezpiecznej.
Powrót do domu przez Niciarnianą. Tu przyszło mi trochę pobłądzić, bo istniejące wcześniej dojście do kładki przez tory zostało całkowicie ogrodzone. Dojechałem ul. Szpitalną. Za przejściem też nie ma dojścia do Niciarnianej - jechałem więc przez niezbyt dobrze oświetlony park.
Na Pomorskiej od przystanku przy Tamka towarzyszył mi tramwaj. MPK jak zwykle nie pędzi, bo przystanki gęsto. Mimo że przez skrzyżowanie z Pałki tramwaj ma prosto, a ja muszę naokoło, to znowu się z nim spotkałem. Podniosłem głowę, a z tramwaju jakaś dziewczyna zagrzewała mnie do pościgu. Dałem się skusić. Natychmiast okazało się, że jest tam cała grupa studentów, która głośno zaczęła mi kibicować. Także nie pozostało nic innego jak tramwaj wyprzedzić. Co zresztą w tę stronę na Pomorskiej jest proste, bo droga w dół. Po drodze wyprzedziłem też pana na jakimś rowerze z silnikiem, wyglądającym na samoróbkę. Pan próbował się odwdzięczyć na Piotrkowskiej, ale się nie dałem. Chyba za mało koni weń włożył.
Ponieważ lokalne media ciągle straszą przedwczesnym finałem budowy wschodniej autostradowej obwodnicy Łodzi, czyli 40-kilometrowego odcinka A1, to MC nie musiał mnie jakoś szczególnie namawiać na zwiedzanie owej. Zanim - z niezrozumiałych powodów - przestanie być dostępna dla rowerzystów. Wątpliwości wzbudzały jedynie prognozy pogody, które od kilku dni zgodnie obiecywały burze. A IMGW na dokładkę dziś wydało ostrzeżenie o 85-procentowym ich prawdopodobieństwie w województwie, włącznie z towarzyszącym im gradem. Wyszliśmy z założenia, że ostatnio prognozują nazbyt pesymistycznie.
Plan zakładał dojazd do A1 na Widzewie, co mniej więcej stanowi środek nowego odcinka. Jazdę na północ po węzeł Stryków, powrót po swoich śladach, kontynuację po jej drugi kraniec - węzeł Tuszyn. A na koniec powrót przez południowe wioski do Łodzi, by nie przesadzać z monotonią nowej nawierzchni.
MC z rowerem w bagażniku dotarł do mnie kwadrans przed 13. Jeszcze tylko pozostało wypełnić jego koła powietrzem i wyruszyliśmy. Już na początku można było poczuć, że dziś przyjdzie się też zmagać z wiatrem.
Budowa A1 szczęśliwie pozbawiona jest paranoi ochrony i licznych ogrodzeń - inaczej niż to miało miejsce na budowie S8. Na węźle wjazdowym z Widzewa pusto, a stan wykończenia zaawansowany. Kierując się zainstalowanymi już tablicami wjeżdżamy na właściwy pas w kierunku Gdańska.
Znaczna część autostrady miała już wymalowane oznakowanie poziome. Gdzie indziej naszkicowana była szachownica pod wycięcia w betonie. Kolejne zdjęcie robię krótko przed węzłem przy DK72 (droga z Łodzi do Brzezin).
Po drodze do Strykowa było kilka przegród na pasie. Z pułapek na koła trafiło się gdzieś podłużne wycięcie fragmentu nawierzchni, odwierty o mniejszej i większej średnicy i przy którymś MOP głębszy ubytek w poboczu, w który wjazd mógłbym się skończyć nieprzyjemnie dla rowerzysty. Prace odbywały się chyba tylko w 3 punktach, w każdym mniej niż 5 osób. W tym tylko jeden znajdował się bezpośrednio na autostradzie - prace przy bramie pożarowej w Anielinie.
Profil wysokościowy jest autostradowy. Na północ najpierw dość długo ale łagodnie podjeżdżaliśmy. Pod koniec było ok. 2 km zjazdu, gdzie rower toczył się szybko bez pomocy. W końcu docieramy do ogrodzenia zza którego da się dostrzec skrzyżowanie A1 z A2.
Korzystając w tym miejscu z braków w siatce zewnętrznej zjeżdżamy na asfalt techniczny by dojechać bliżej węzła. Przy nim robię kolejną fotkę, na której w zasadzie nic nie widać.
Przez chwilę wracamy po swoich śladach, by wkrótce przejechać nad autostradą i przez Anielin wrócić na autostradę wspomnianą bramą pożarową - tą, przy której trwały prace. Niestety powrót jest pod wiatr. Do tego wróciliśmy na odcinek, który przed chwilą był dynamicznym zjazdem, a teraz zmuszał do mozolnej wspinaczki pod górę. Pod wiaduktem prowadzącym między Moskwą a Boginią robimy postój, korzystając z jego cienia. Bo jeśli chodzi o te prognozy, to nadal wszystko wskazywało na to, że prędzej dostaniemy udaru słonecznego niż zmokniemy. Zrobiłem zdjęcie widoku w stronę północną.
A także południową.
W okolicy Nowosolnej wypiłem ostatni łyk z 1.5-litrowego zapasu izotonika. Korzystając z kolejnej bramy pożarowej zjeżdżamy więc w poszukiwaniu sklepu. Wyszło na to, że jedyny w okolicy to market na gwiaździstym skrzyżowaniu w Nowosolnej. Posilam się batonami i Colą, wrzucam nowe izotoniki na ramę i łudzę się, że to mi doda trochę świeżej energii. Na A1 wracamy z powrotem po bardzo dziurawej Wiączyńskiej.
Gdy na powrót znajdujemy się na Widzewie, MC sugeruje, że w zasadzie moglibyśmy odpuścić sobie południową część. Najpewniej miał na względzie moją zbolałą minę powodowaną pogłębiającym się zmęczeniem. Ale miałem ochotę choć kawałek zobaczyć. Zresztą tuż za zjazdem na Widzew tablica informowała, że do następnego węzła jest tylko 7 km. Tutaj też przejeżdżamy nad torami prowadzącymi do PKP Cargo w okolicach Della.
I jeszcze widok z wiaduktu nad torami na północ.
By nie przeciągać struny z nadwyrężaniem mojej kondycji, na węźle prowadzącym w Łódź Górną rozstajemy się z autostradą.
Powrót Tadzinem, Bronisinem i Starową Górą do Trasy Górnej.
Wracając jeszcze do autostrady. Rowerzystów było bardzo niewielu. Może wszyscy przestraszyli się prognoz pogody. Pracownicy ochrony na szczęście zajmują się pilnowaniem parków maszynowych a nie turystami. Przejeżdżały też różne samochody osobowe z pracownikami, ale i oni nie czuli potrzeby robienia afery z rowerów. Przez jakiś czas jeszcze więc teren budowy A1 może być atrakcyjnym celem rowerowych wypraw.
A wzdłuż autostrady powstają bardzo przyjemne fragmenty asfaltów, które tradycyjnie będą się marnować, zamiast wykorzystać je by stosunkowo niedużym kosztem zrobić "autostradę" dla rowerowych turystów.
Deszcz nie przyszedł. Również po wycieczce. Za to na słońcu wysmażyliśmy się na "well done".
Zachodnia strona al. Politechniki jest znowu przejezdna dla rowerów. Pod Sukcesją jest już zrobiony DDR, chyba jeszcze nie był wykończony, ale i tak jest dobrze. Miałem też pierwszą okazję zobaczyć na żywo pomnik Rembielińskiego. Do Dobronia moją nową lubianą trasą, a dalej to już najbardziej oczywistą drogą. Godzina "W" zastała mnie w Zduńskiej Woli. Uroczystości odbywały się na ul. Dąbrowskiego. Powrót pociągiem Przewozów Regionalnych. Ponieważ nie było ani za gorąco ani za zimno ani ulewy ani śniegu to pociąg przyjechał... i tak spóźniony. Wagon bagażowy był dostosowany do przewozu rowerów. Pierwszy raz zaryzykowałem i powiesiłem rower. Jedynie wykorzystałem podpatrzony wcześniej u innego rowerzysty patent i pomiędzy wieszak a obręcz włożyłem rękawiczkę, bo jeszcze nie jest na tyle nowocześnie na kolei by na wieszakach była guma.
Dla odmiany dziś wyjazd o racjonalnej porze, w okolicach 17. Prognoza obiecywała, że padać nie będzie, więc ignorując czarne chmury, wyjechałem. Ledwo dołączył KL okazało się, że jednak chmury nie ugięły się pod presją meteorologów. Padało coraz mocniej. W Niesięcinie postanowiliśmy przeczekać pod sklepem, bo daszek był. KL najpierw odważnie zostawił rower kilka metrów od nas, potem jednak idąc za moim przykładem zabrał go też pod dach. I słusznie - przy wejściu sklepu było wywieszone ogłoszenie właściciela pewnego roweru, skarżącego, że skradziono mu jego jednoślad spod sklepu, gdy ten dokonywał zakupów.
Dosyć szybko opad ustał i ruszyliśmy dalej, moknąc od wody spod kół. Niewiele ponad kilometr dalej zauważam, że nie mam licznika na kierownicy, a wkręcałem go z powrotem jak ruszaliśmy spod sklepu. KL relacjonuje, że jadąc za mną widział coś pod moimi lądującemu pod moimi kołami, ale myślał, że coś przejechałem. Wracamy w obstawiane przez niego miejsce. Niestety. O ile Sigma przeżyła już wiele upadków i nie robiło na niej to dużego wrażenia, o tyle najwyraźniej zdążyła zostać przejechana. A patrząc na ruch w tym miejscu, z powodzeniem mogła więcej niż raz. R.I.P. Sigma. :(
Sigma towarzyszyła mi od 2009 i przejechała ze mną prawie 18000 km. I mogłaby mi jeszcze długo służyć. Szkoda!
Po wyjeździe z Mikołajewic na drogę Lutomiersk - Wodzierady trafił nam się potencjalny zabójca rowerzystów. Tu asfalt jest wąski, nawet za wąski jak na dwa samochody i jest ostry zakręt. Jechałem z przodu, za mną KL, a za nim kierowca-baran przed zakrętem zaczął trąbić, bo mu niewygodnie było przejechać. Przy czym jechaliśmy przy prawej krawędzi asfaltowej jezdni (jest tam jeszcze piaszczyste pobocze). Niecierpliwy imbecyl postanowił pchać się na siłę, choć za kilka metrów byłoby po zakręcie i po kłopocie. I rady nie dał - z zakrętu z naprzeciwka wyjechał inny samochód. W tle słyszę odgłosy ostrego hamowania na piaskowym poboczu - uciekam na bok. Odwracam się - KL też cały. A matoł jak ruszył to jeszcze się nam odgrażał pokazując, że wg niego nie jesteśmy tam gdzie powinniśmy.
Choć wspomniany deszcz był krótki, to skuteczny. Do końca kałuże doskwierały. Także to jedna z tych wycieczek, które uwieńczone są błotem nawet we włosach. Pochmurno było prawie do końca. Przejaśniać zaczęło się chyba dopiero jak dojechaliśmy do Łodzi.
Nie był to koniec moich strat podczas wycieczki. Od moich "cudownych" platform Accent Axium przedziurawiły mi się drugie buty. Za pierwszym razem obstawiałem, że to jakiś wyjątkowo słaby model obuwia trafiłem. Ale kolejne? I to po chyba miesiącu od zakupu? Po prostu konstrukcja pedału z tak cienką ramką jest totalną pomyłką. Rżnie podeszwę jak nóż. Całkowicie odradzam zakup czegoś takiego. Pieniądze wyrzucone w błoto. I to wielokrotnie, bo jeszcze to obuwie. I już raz w krótkim czasie również reklamowałem same pedały, bo uszkodziło się łożysko. A i w tych wymienionych i tak słabo się kręci.
Z KL od Rąbieńskiej/Traktorowej do Rąbieńskiej/Traktorowej.