Jak wiadomo dziś pierwszy dzień lata. Wybrałem się na rower o 7. Temperatura prawie adekwatna do okazji - 10 stopni. Skutkiem tego znowu ubrałem się jak profesjonalista, na cebulkę, w sweter i polar. Tylko spodenki krótkie.
Dzień był pod znakiem wymuszania pierwszeństwa. Niedziela rano, widać kierowcy jeszcze nie wytrzeźwieli. Zaczęło się gdy przejeżdżałem Nowomiejską przez Północną. Dojeżdżam do skrzyżowania jak już zielone dla mojego kierunku ruchu świeci na całego. Już jestem na skrzyżowaniu, a tu od strony Manufaktury wjeżdża dziarsko kierowca-dziadek z żoną za pasażera. Zaczął hamować ze strachem w oczach. Ja też zahamowałem, bo nie planowałem zginąć. Najwyraźniej pan uznał, że to w takim razie ja jestem tam gdzie nie powinienem, bo widząc, że się zatrzymuję wpół drogi, natychmiast ruszył dalej. Inni grzecznie stali. Jeszcze raz podkreślę - gdy wpakował się na to skrzyżowanie co najmniej 30 sekund było tam czerwone. Byłoby tradycyjne tłumaczenie o słońcu, bo rzeczywiście świeciło ze wschodu, ale skoro się nie widzi sygnalizatora, to tym bardziej wypadałoby się zatrzymać i postarać się bardziej.
Druga sytuacja nie miała bezpośredniego związku ze mną. Gdy stałem na DDR chcąc przejechać wzdłuż Bandurskiego przez Włókniarzy, kierowca jadący z zachodu na wschód też wpakował się na pełnym czerwonym, mimo że już inni tam stali przed światłami. O dziwo zmieścił się między trąbiącymi samochodami jadącymi po Włókniarzy, a już widziałem oczami wyobraźni kraksę.
Na koniec jeszcze kierowca wyjeżdżający z Tagore'a na rondo Lotników wymusił pierwszeństwo na kolumnie trzech rowerów jadących po DDR, gdzie byłem tym trzecim. Wszyscy dali radę wyhamować, a kierowca nawet uwagi nie zwrócił. To chyba ten typ, co jest przekonany, że każdy musi właśnie jemu ustąpić.
Co do trasy, to destrukcja na drodze przez Klęk do Dobrej nadal postępuje. Jakiś kilometr przed Kiełminą zaczyna się sfrezowany asfalt. Przynajmniej jeszcze twardo. Dalej wyglądało na to, że nie ma go wcale, więc odbiłem na DK71. W Białej nowy chodnik. Cud - zrobili wąski i bez DDR! W Dzierżnąznej stawy mają się dobrze, suszy po nich nie widać. Ale one chyba są zasilane jakąś rzeczką.
Sokolniki-Las mają jak wiadomo las w nazwie nie bez przyczyny. Całkiem żywy ten las. Na drodze przywitała mnie ciekawska wiewiórka. A potem frunęły obok mnie dwa dzięcioły.
Co do pogody, to już jadąc przez Zelgoszcz dostałem SMS z Sieradza, że od dłuższego czasu jest tam wielka ulewa. To wzbudzało pewne obawy, bo za chwilę miałem skręcić na zachód, a do tego wiatr zachodni wiał. Na horyzoncie było widać straszące granatowe chmury. Prognoza co prawda obiecywała tylko słabe przelotne opady deszczu, ale ze sprawdzalnością prognoz różnie bywa. Do Ozorkowa tylko chwilami kropiło. Zaczęło padać chyba w Grotnikach. I tym razem był to całkiem konkretny regularny opad. Ale ulewą tego nazwać nie można. Było nieźle, dało się jechać. Mniej więcej na wysokości Jastrzębia Górnego było już po deszczu.
A mijany po drodze zbiornik na Lindzie też sprawiał dobre wrażenie.
Nieznanych dotąd dróg: ~ 21 km /25%/ (od centrum Bełdowa do Kałowa i fragment 3 km drogi z Kałowa do Puczniewa).
Zacznę od końca. Po wycieczce odwiedziłem serwis Pacholca na Kilińskiego. Odkąd odebrałem od niego rower po remoncie generalnym, coś w nim piszczy w napędzie. Czyszczenie i smarowanie nic nie pomagało. A inni cykliści patrzą się na mnie z politowaniem na drodze. Kiedyś już w tej sprawie byłem, ale po oględzinach "na oko" wyszedłem z niczym. A w zasadzie z czymś - z piszczeniem.
Dziś przynajmniej serwisant przejechał się moim rowerem i chyba usłyszał. Potem nastąpił demontaż kółek z prowadnicy tylnej przerzutki, montaż powrotny i stwierdzenie, że już nie piszczy. Skutek żaden. Natychmiast wróciłem, ale nic ciekawego więcej się nie dowiedziałem, poza tym, żebym rower zostawił kiedyś na dłużej.
Pomijając to, każda wizyta w tym punkcie jest dla mnie trudna. Dziś też poczułem się jak klient III kategorii. Prawdopodobnie, oceniając mnie na oko, właściciele nawet nie wierzą, że do czegoś rower jest mi potrzebny i takie właśnie mają do mnie podejście. Jeszcze przy tej okazji Pacholec próbował mnie przekonać, że nic mi nie piszczy tylko siodełko skrzypi, wykrzywiając je siłą na boki. Tak - jak od niego wracałem to już faktycznie zaczęło skrzypieć...
A co do wycieczki, to wczoraj ogarnęła mnie niemoc decyzyjna i narysowałem kilka tras po 100 km nie wiedząc co wybrać. Wstałem znowu niewystarczająco wcześnie jak na zapowiadany upał i wróciłem do jeżdżenia myszą po mapie, ostatecznie postanawiając wyjazd skrócić, by oszczędzić sobie nadmiaru patelni.
Dziś nastąpiła moja pierwsza wizyta na DK72 (Łódź - Poddębice). Przed wjazdem na nią, z racji obecności w okolicy szlaków konnych, stał znany mi już znak ostrzegający przed ruchliwą drogą. Gdyby chociaż na tych naszych krajówkach były pobocza. Od wyjazdu z Bełdowa z początku wąsko, ale na szczęście od Prawęcic droga robi się szersza i jest jako-tako. Zresztą i ruch dzisiaj nie był jakiś ogromny.
Przystanek po napoje w Kazimierzu w drodze powrotnej. Od tego postoju siły gdzieś odeszły, ale już nie było daleko. A upał sprzyja kolarstwu chyba, bo wyjątkowo wielu rowerzystów dziś widziałem. A może to ta i tak stosunkowo wczesna jak na mnie pora?
Było też w całej okolicy widać ślady przechodzącego wczoraj frontu burzowego z silnym wiatrem - od małych gałązek, przez gałęzie większego kalibru, aż po złamane drzewa.
Dzień pod znakiem porażek. Wycieczka zaliczona, kilometry są, a to na plus. I nowe nieznane drogi, w dużej mierze z nienaganną nawierzchnią. Ale na tym koniec sukcesów.
Zapowiadał się upał, więc postanowiłem wstać wcześnie by wrócić jeszcze przed południem. Nie udało się. Wyjechałem za późno, nadmiar ciepła dawał się we znaki dość mocno już od połowy przejażdżki. I niczym się nie posmarowałem przeciwsłonecznym, a trzeba było. Wróciłem poparzony na rękach i twarzy w wersji na raka. Porażka.
Po ostatnim wyjeździe jakimś przypadkiem (nie pamiętam co było zapalnikiem) wkradła mi się myśl o
geocachingu. Zobaczyłem wtedy ile geoskrzynek mijam podczas wyjazdów, poczytałem z czym to się je i uznałem, że można by przy okazji się i w to pobawić. Założyłem konto w geocaching.com i zaplanowałem potencjalne trzy schowki do zaliczenia, wgrywając je jako POI do programu ViewRanger.
Pierwszą miała być
GC5QKBM "Ner 25". Dotarłem do sfotografowanego podczas poprzedniej wycieczki do Rzgowa mostu i zacząłem szukać. Szybko okazało się, że ViewRanger nie jest najszczęśliwszym wyborem. Ograniczona możliwość przybliżenia na mapie, informuje o dotarciu do celu w relatywnie dużym promieniu. Da się podejrzeć odległość bieżącej pozycji od zaplanowanej, ale nie odświeża się ona na żywo. Powinienem był dodać ten punkt do wbudowanej aplikacji nawigacyjnej w mojej Nokii E52 - skutek mógłby być lepszy. Ponieważ używa innego systemu wprowadzania współrzędnych niż ViewRanger to na miejscu już nie przepisałem. Możliwości buszowania po sieci na starym Symbianie, w tym poszukiwania konwertera lub logowania się na geocaching.com są ograniczone, a przynajmniej jest to mało wygodne. Mniej więcej wydawało się, że jestem w dobrym miejscu. Macałem, szukałem i nic. Na dodatek kręciło się wielu przechodniów i rowerzystów, co powodowało długie przerwy w eksploracji. Albo raczej miałem chwilowe przerwy od przechodniów na szperanie. Choć samemu trudno mi w to uwierzyć, zapis z GPS mówi, że spędziłem na moście ponad 40 minut! I nic! Porażka.
Drugi ze schowków to
GC5QMFG "Tuszyn - bliźniacze drzewo". Tu znowu braki techniczne dały o sobie znać. W ViewRanger, który punkt renderował w układzie współrzędnych obok mojej trasy, nie mam tego fragmentu mapy. Z racji starej wersji, program nie umie już sam sobie pobierać map z sieci. A ja nie zapamiętałem, która to ulica w Tuszynie miała być dojazdem do celu. Bo ten miał leżeć poza moją zaplanowaną trasą. Pierwsza próba odbicia, gdy skrzynka pokazała się w linii prostej na wschód - oddalam się. Druga okazała się być drogą wewnętrzną kończącą się w oczyszczalni w Tuszynie. Gorąco, wiele kilometrów przede mną - dalszych prób nie podejmowałem. Porażka.
Mijam Tuszyn, dojeżdżam do DK1 w Tuszynku Majorackim, gdzie prowadzi mnie pas rowerowy. Na skrzyżowaniu akurat zielone, jadę więc ostrożnie obok lekkiego korku, patrząc czy ktoś nie miga planując skręcić w prawo i przeciąć mi drogę. Nikt nie miga, wszyscy natomiast odbijają lekko w prawo, by ominąć czekających pośrodku skrzyżowania na lewoskręt. Ten jadący równo ze mną też. A przynajmniej tak mi się wydawało. On w prawo, ja w prawo, on bardziej w prawo, ja bardziej w prawo, aż on zupełnie w prawo. Najwyraźniej kierowca nie wiedział ani po co ma kierunkowskazy, ani po co ma prawe lusterko. No nic.
W którejś z wiosek na drodze do Dłutowa trafiam na bocianie gniazdo na niezbyt wysokim słupie. Jeden dorosły osobnik, dwoje młodych. Będzie fajne foto! Wyciągam aparat, zdejmuję osłonę, przełącznik w kierunku "On" i... i nic. Z niedowierzaniem otwieram pokrywę baterii. No tak, z ładowarki po nocy wyjąłem, ale do aparatu to już z nią nie dotarłem. Potem było malownicze pole pełne chabrów, które też chętnie bym uwiecznił. Porażka.
W Dłutowie odwiedzam sklep, by uzupełnić napoje. Potem Rydzyny. Tu znowu kierowca zafundował mi trochę szybsze bicie serca, gdy jadąc z naprzeciwka ścinał swoim dostawczakiem niewielki zakręt tak mocno, że dojechał do przeciwnej krawędzi jezdni. Jakoś się zmieściłem.
Spalony słońcem, przegrzany i bez zdjęć wróciłem do Łodzi. Na Piotrkowskiej odbywała się konkursowa parada zlotu zabytkowych Mercedesów w Łodzi. Na szczęście był też cień. Zostałem pooglądać. A były to egzemplarze godne sfotografowania...
Drugi eksperyment w pokonywaniu drogi między Łodzią a Sieradzem bardziej
turystycznie, z uspokojonym ruchem.
Początek jak poprzednio koniec (z racji odwróconego kierunku) - do Czartków.
Na DW479 ruch uciążliwy bo to i blisko godzin szczytu i ta droga tak ma.
Nawierzchnia zachęca kierowców do rajdów, a pobocza tam brak. Skręcam w
Czartkach i spokój. Tym razem chropowata jezdnia mi nie przeszkadzała. Od
skrzyżowania w Annopolu zaczynam poznawanie nowych odcinków - odbijam na
północ, by po dwóch kilometrach skręcić z powrotem na wschód - do Pratkowa. Na
skrzyżowaniu w Starym Kromolinie kolejna zmiana kierunku zygzaka. Od
południowej strony krzyżówki dojeżdża śmieszka rowerowa - chodnik, który
zapewne ciągnie się od samej Zduńskiej Woli. Na szczęście tu właśnie ma swój
koniec, a ja na północ. Gdy, rozluźniony bardzo niewielkim ruchem pojazdów
silnikowych w dotychczasowej trasie, już byłem gotów pomyśleć, że drogi
istnieją głównie dla komfortu rowerzysty, przed DW710 na ziemię sprowadza mnie znak.
Coś jest na rzeczy. Popularna i wąska droga. Nawet samochodem nie przepadam
się po niej poruszać, bo ciasno jest się tam mijać z TIR-ami. Rowerowo jest mi
dobrze znana z pętli Sieradz - Rossoszyca (albo Warta) - Szadek - Zduńska Wola
- Sieradz.
Przejazd przez Szadek standardowo, lecz wbrew drogowskazom prowadzącym do
Łódzi na wschód, uciekam z DW710 na północ. Przez pierwsze 2-3 kilometry
nawierzchnia zniszczona, by potem zamienić się w jakość 10/10. A poza mną na
drodze pusto. Jadę rozmażony, że tak już chyba będzie do końca. Niestety coś
poszło nie tak z tym moim planowanie drogi z Google. Miało być wszędzie
twardo. Tymczasem dojeżdżam do Przyrownicy, gdzie asfalt odbija w prawo, a
zaplanowana trasa bezlitośnie każe mi jechać prosto. W żużel. Domniemuję w
trakcie, że błąd popełniłem przerysowując wstępny szkic do gpsies. Ale nic -
jak mus to mus. Atrakcyjnie - po drodze i droga kamienna. Dalej robi się las,
droga bardziej grząska, piaszczysta. Łącznie niecałe 2 km i znowu dojeżdżam do
cywilizacji.
Chyba już od Puczniewa, a na pewno pod sam Kazimierz znowu nawierzchnia super.
Ta musi być świeża - w raporcie z wycieczki przez Poddębice do Sieradza z
2012, która prowadziła przez ten sam odcinek, odnotowałem umęczenie kompletnie
zniszczoną jezdnią. Pamiętam, że było fatalnie.
W Puczniewie stoi duży budynek gospodarczy, którego masywność i podpory
ścian mnie zaciekawiły. Zastanawiam się jaka jest jego historia.
W Szydłowie jest boisko wielofunkcyjne na bogato, z solarami.
W Charbicach Górnych na drogę spoglądał bocian.
Gdzieś między Charbicami Dolnymi a Zdziechowem zauważyłem w oddali na polnej dróżce blaszaną budkę i coś co mi w z początku przypominało szlaban. Pojechałem obejrzeć. Konstrukcja okazała się być bieda-elektrownią.
Zamierzałem pojechać do rodzinnego Sieradza. W zeszłym roku miałem długo do dyspozycji bardzo wygodną dla roweru i wówczas jeszcze nie otwartą dla "samosmrodów" S8. Ten komfort się skończył. A ponieważ coraz mniej chętnie podróżuję drogami w towarzystwie TIRów, pomyślałem, że może dałoby się znaleźć jakąś turystyczną trasę do celu, która omija drogi z dużym natężeniem ruchu. Planowanie odbyło się tradycyjnie z materiałami map Google wspieranych OpenStreetMap (tam często leśne szutry są wyraźnie zaznaczone). Szybko okazało się, że za wiele mapy mi nie pomogą, bo googlewóz nie jeździł po tych drogach, a z lotu ptaka rozdzielczość za niska i jeszcze korony drzew zasłaniały duże odcinki dróg. OSM też nie dawało jasnego rozstrzygnięcia. Ale trudno. Byłem zdeterminowany spróbować nawet gdyby okazało się, że przyjdzie mi grzęznąć w piachu.
Wiedziałem, że dzisiejsza trasa będzie pod wiatr. Ale szybko przekonałem się, że moje wzięte z prognozy pogody nadzieje, że nie będzie tak źle, okazały się płonne. Po całej tej trasie wiem, że 80 km z mordowiejem to jednak trochę za dużo jak na moją obecną kondycję.
Początek dość oczywisty - azymut na Górkę Pabianicką. W Gorzewie i przed Petrykozami wyprzedzał mnie jeden i ten sam rowerzysta. Nie robił aż tak szybkich pętli, po prostu dwa razy również spotykałem go na skrzyżowaniu gdzie wertował wyjętą z sakwy mapę. To ja jednak wolę GPS na telefonie. Pogoda najwyraźniej rowerowa, bo w drodze do Chorzeszowa widziałem jeszcze wielu rowerzystów.
Krótka chwila jazdy w kierunku Łasku i w Kikach odbijam na zachód, rozpoczynając etap całkowicie nieznanych mi szlaków. Nawierzchnia zniszczona, w wielu miejscach dość poważnie, więc trzeba się pilnować, bo w niektórych dziurach zmieściłby się cały rower ;). Ale problemu nie ma, bo można jechać od lewej do prawej. Przez jakieś 10 km czyli aż do wyjazdu z Przatowa mijam jedną koparkę, jeden ciągnik, jeden wóz ciągnięty przez konie i jeden samochód osobowy. I to koniec. Nawet żadnego rowerzysty!
W Przatowie czas się chyba zatrzymał. Tablic w tym kolorze już nie widuję. Ze strony wjazdowej wygląda na ręczną robotę.
Jest też ciekawe drzewo, wspomagane przez płot.
Nie sposób było nie zauważyć, że zbliżam się do Szadku. Miasto turbin wiatrowych.
Z Szadku już na dobrze znany trakt, w kierunku Zduńskiej Woli. To ta chora gmina, gdzie na każdej wiejskiej drodze postawili chodniki z kostki z oznakowaniem drogi rowerowej. Również w Suchoczasach, do których musiałem dojechać. Oczywiście obowiązkowo również zakaz ruchu rowerów na jezdni. Przez grzeczność nie powiem gdzie to miałem. Z Suchoczasów skręcam w kierunku Wólki Wojsławskiej - znowu nowe, nieznane. Zaraz za skrętem wiadukt kolejowy z jakąż atrakcyjną nawierzchnią.
Jest tego dosłownie parę metrów, więc szczególnie nie przeszkadza. Raczej atrakcja. No, może poza tym, że gładkie opony się ześlizgują z kamieni i tył mi trochę uciekał to w jedną to w drugą. A z mostu ładny widok.
I znowu pusto. Nikt tu nie jeździ. No może jedno auto. Po drodze
Korczew, a w nim drewniany kościół.
Na szosie, którą przecinałem ruch jest. A zdjęcie robiłem z zatoczki autobusowej naprzeciwko kościoła. Jedno z tych fantazyjnie wyprofilowanych skrzyżowań, gdzie w zasadzie owa zatoczka wygląda jak przedłużenie dojeżdżającej drogi, a przed zatoczką dość ostry zakręt. Także gdy akurat nadjeżdżała ciężarówka, której kierowca raczej nie zauważył terenu zabudowanego (wnioskując po prędkości), to przez chwilę zwątpiłem czy trafi we właściwą drogę czy we mnie.
Jeszcze parę kilometrów i chory Izabelin. Najbliższy sąsiad chorej Zduńskiej Woli. Więc znowu chodnik szeroki na 3 metry, jako to rzekome udogodnienie dla rowerzysty. Szczęśliwie i tu przejechałem bez mandatu. Dalej Annopole Stare i przejazd do Czartków. To kolejny dziewiczy dla mnie odcinek. Tu najbardziej irytująca nawierzchnia. Ewentualnie to kwestia silnego zmęczenia. Grys i smoła, niezbyt równo wyłożone. Trzęsło. I tu też nikt nie jeździ. A potem już bardzo dobrze mi znana trasa Rossoszyca - Sieradz. W Męce wizyta w sklepie, bo usychałem, a zapasy się skończyły.
Ku mojej radości okazało się, że wszystkie nowe drogi mają twardą nawierzchnię. W efekcie nowo opracowana trasa jest najfajniejszym dojazdem do Sieradza jaki wymyśliłem. Najładniejszym, co może być subiektywne, ale faktem jest, że to najmniej ruchliwy dojazd. Cisza i spokój. Jedyny mankament to nadkładanie kilometrów.
Na koniec tradycyjny odpoczynek na moście wiszącym. I popstrykałem foty do poremontowej galerii roweru. Trochę piachu już zebrał. Może jednak kiedyś powtórzę sesję po czyszczeniu.
Na moście telefon powiedział, że przechodzi w stan oszczędzania baterii. Kiepsko. Zdecydowanie potrzeba mi nowych ogniw. Na domiar nieszczęść udało mi się skasować stan licznika, jak wierciłem się z aparatem w ręku i licznikiem w kieszeni. Także dystans odtworzony z różnicy łącznej liczby kilometrów na liczniku po poprzedniej trasie z setnymi częściami tego co już po przejeździe z wiszącego mostu zostało.
Dom, obiad, powrót Łódzką Koleją Aglomeracyjną. Biletomat nie działał. Nic nowego. Już wcześniej złe doświadczenie nauczyło mnie, by mieć gotówkę przy sobie. Konduktor kartą nie przyjmuje.
Przynajmniej ekran reagował na dotyk, więc mogłem zobaczyć co tam w drugim okienku słychać.
Jeden z kolejnych pasażerów postanowił pozamykać okienka. I to przyniosło dobry skutek, bo po jakichś 10 minutach watchdog zareagował, biletomat wykonał restart i po kolejnych 10 minutach aplikacja dała radę się uruchomić. Wówczas już byłem po kupnie biletu w "tradycyjny" sposób. I po scysji z konduktorem, który przyszedł i stwierdził, że miałem obowiązek się do niego zgłosić. Tylko nie wiem czy miałem biegać przez cały pociąg z rowerem czy może zostawić go licząc, że rowery nie lubią zmieniać właściciela. ŁKA, która wystartowała z jako-takim poziomem i pierwotnie w ogóle nikt nie musiał się zgłaszać do kierownika pociągu po zakup biletu, bo taki był jego obowiązek, by po pociągu się przejść i bilety sprzedać, teraz podążyło w kierunku regresji do poziomu Przewozów Regionalnych. Tyle że w PR w regulaminie jest zapis mówiący o tym, co logiczne, że podróżny z rowerem jest zwolniony z obowiązku biegania przez całą długość pociągu by zgłosić brak biletu.
Nie byłem jedynym rowerzystą w pociągu. Wsiadło też dwóch rowerowych turystów, o ile pamiętam jeden z rowerem Specialized Sirrus Elite, drugi z którymś Scottem Speedsterem. Wyposażeni w tracker Garmina. Jak zdejmowali rowery z wieszaka by wysiąść w Pabianicach spytałem o trasę - jak dobrze zrozumiałem to do Sieradza, a potem dokoła Jeziorska, 120 km. Na wypoczętych nie wyglądali.
Do dzisiejszej kilometrówki wliczone też dojazdy do/z stacji kolejowych.
Ryzyko deszczu było dziś wysokie - i wypełniło się. Pierwszy deszcz dopadł mnie na wjeździe do Starych Skoszewów. Postanowiłem przeczekać na przystanku autobusowym, bo to ostatnia wiata przed Strykowem. Niby przeszło. Oczywiście mokro było i tak, bo ani błotników, ani nawet stroju nadającego się na mokre warunki. Jeszcze kolejna fala nasilenia deszczu wkrótce po skręcie do Bartolina. Znowu przeczekałem, tym razem pod drzewami przy kapliczce. Potem już lepiej, deszcz tylko spod kół. W Szczawinie staję na rozdrożu i zastanawiam się - dokoła wszędzie ciemne chmury, asfalty mokre, ja mokry, w zasadzie wypadałoby jechać prosto do Łodzi. Ale nie, przecież nie mogę mieć takiego pecha, by mnie zlało kolejny raz! Obieram drogę na Białą.
Po drodze przedziera się słońce zza chmur. W Białej objawy naszych intensywnych remontów drogowych - sfrezowali nawierzchnię. Wszędzie mokro, dopiero za Ozorkowem suchy asfalt. Gdy docieram do Aleksandrowa, moja ufność w limit nieszczęść zostaje zdradzona - znowu zaczyna padać. Z tego wszystkiego niechcący wyjeżdżam na drogę prowadzącą do Rąbienia, a dopiero co kilka km wcześniej, patrząc na godzinę na zegarku, zwiastującą rychły koniec dnia, zdecydowałem wracać prosto do Łodzi względnie najkrótszą drogą. Korzystając z pomyłki przed zawróceniem znowu czekam aż deszcz sobie pójdzie, schowany pod drzewkami pod czyimś domem. Niby pada mniej, jadę dalej. Mniej padało na krótko. Kilometr dalej znowu deszcz jest uciążliwy. Mijam jakichś rowerzystów schowanych pod drzewem, ale nie, dość stałem - będę jechał. Krople uderzające w głowę i mokre okulary irytują mnie dziś bardziej niż zwykle. W Łodzi na Kaczeńcowej uznałem, że już dalej nie zdzierżę. Staję na przystanku i czekam aż sobie pójdzie.
W ten sposób, z dużą liczbą postojów, mokrymi wszystkimi częściami garderoby i zabłoconym rowerem, który dopiero co wczoraj pracowicie wymyłem, dotarłem. Ale źle nie było. I tym razem bardzo, ale to bardzo ostrożnie przejeżdżałem przez wszelkie mokre szyny!
Późny niedzielny wyjazd, krótki pobyt w Sieradzu, powrót w PKP. Drobna zmiana trasy - zamiast skręcić z Piątkowiska do Pabianic, pojechałem szutrem wzdłuż S14, tam dojechałem do Wincentowa i turystyczną (czyt. nieoptymalną) trasą dojechałem do Dobronia. Do Sieradza 69.60 km, dalsze parę metrów z Łodzi Kaliskiej do domu.
Przyszedł dzień i obejrzałem mapy pogodowe. Zapowiadał się chłodny, ale nie za chłodny dzień. Wiało z północy. To sprowokowało szybką decyzję wyjazdu do Widawy, by wykorzystać wiatr w plecy. A dalej do Sieradza.
I zaiste - wiało zgodnie z obietnicą, więc jazda do Widawy była przyjemnością. Nawet pod tamtejsze pagórki wspinało się lekko. Wprawdzie na drodze z Burzenina do Sieradza sytuacja siłą rzeczy się odwróciła, ale to niewielki odcinek walki pod wiatr, w stosunku do całej wycieczki.
Chwila odpoczynku w Sieradzu i powrót PKP.
92.24 km podstawowej wycieczki. 3.55 km dodatku do i z pociągu.
P.S. Na pogodynce, mimo braku ostrzeżeń, bieżąca radarowa mapa opadów. Skąd ona się tam wzięła?
Wreszcie nie pada. Trochę jednak za bardzo wiało i koła się nie kręciły jak powinny. Szczególnie przejazd Stryków - Ozorków, pod górę i pod wiatr, mnie zmęczył.
Telefon postanowił się restartować chwilę nim dojechałem do DK71, więc odcinek po niej się nie zarejestrował. Zorientowałem się zaraz po skręcie w Skotnikach, gdzie wznowiłem zapis trasy.