W drodze powrotnej tuż za rondem Broniewskiego mijałem wrak auta, na oko spalony. Nic po powrocie nie znalazłem w prasie na ten temat.
Raz na jakiś czas wypada poskarżyć się też na rowerzystów. Wybrany przypadek na Śmigłego-Rydza mijał mnie najpierw, gdy wymieniałem baterię w kamerze. Zwrócił moją uwagę tym, że jedną ręką trzymał cały czas telefon przy ustach, prowadząc jakąś rozmowę. Gdy go dogoniłem, jechał przy lewej krawędzi drogi rowerowej, nadal konwersując, ale obejrzał się i zjechał do prawej, co pozwoliło mi sądzić, że dał radę mnie zauważyć i rozpocząłem wyprzedzanie. Niestety chwilę potem zatoczył się mi prosto pod koła nie patrząc na nic. Super styl jazdy.
Jak zwykle wyjechałem późno. A temperatura była gorsza niż dwa tygodnie wcześniej.
Musiałem ograniczyć geoskrytkowe postoje.
Gdy wjeżdżałem do Babiczek trafił mi się wspaniały kierowca, który postanowił mnie wyprzedzać właśnie wtedy, gdy z naprzeciwka jechał drugi samochód, zmuszając jego kierowcę do ucieczki na pobocze.
W Babicach pogonił mnie pies, nieznany osobnik, zdaje się że towarzyszył właścicielowi w pracach poza ogrodzeniem. Przy okazji okazało się, że czas najwyższy zamówić nową butelkę gazu pieprzowego.
Założyłem, że przed Lutomierskiem nie rozglądam się za żadnymi skrytkami. W samym Lutomiersku miały być dwie w jednym niemalże punkcie - pod wieżą ciśnień.
Pierwsza to
"GC4NCFW: Around Lutomiersk#8- Wieża ciśnień". Wymagała poszukiwań na wyczucie i interpretację podpowiedzi, bo współrzędne kłamały. Do tego ostatnich dwóch poszukiwaczy twierdziło, że jej tam nie ma. Ale jednak była.
Po przeciwnej stronie ogrodzonego terenu miała być ukryta
"OP6145: Lutomiersk - Wieża ciśnień". Przedarłem się przez gałęzie i szukałem, ale musiałem się poddać, bo nagle zaszeleściły za mną krzaki i wyłoniło się z nich dziecko jak z horroru. Chłopiec w wieku chyba jeszcze przedszkolnym, który przyglądał mi się milcząco z ponurą miną. Pomijając już zepsucie moich poszukiwań, to czy nikt nie uczy tych pacholąt, by nie podchodziły do obcych, tym bardziej podejrzanie buszujących w zaroślach?
W Górce Pabianickiej spróbowałem podjąć
"OP84Q4: Park przy kościele". Bezskutecznie. Goście zbierający się na ślub nie ułatwiali.
Myślałem, że może tym razem uda się wydobyć zlokalizowany już dawniej pojemnik
"GC63WV7: Retkińska Morela". Niestety znów trwało tam wyprowadzanie psów.
Pięknej pogody ciąg dalszy. Ale zanim wyjdzie się na rower, trzeba zjeść dobre śniadanie. Niezłe serwują w
Bredni, choć byłoby się też do czego przyczepić.
Poniżej świetne miejsce na postój. Pozostaje mieć nadzieję, że to była awaria i kierowca w samochodzie dzwonił po pomoc techniczną, a nie po prostu stanął, by porozmawiać przez telefon.
Na Przestrzennej mijałem grupę rowerzystów. Strava mi zdradziła, że wracali z wycieczki do Tuszyna.
Coś nie uczą dzieci respektowania świateł.
Tuż za skrzyżowaniem z DW714 w Gospodarzu zasępiłem się na widok wyciętych drzew przy drodze.
W Prawdzie zmieniono organizację ruchu na skrzyżowaniu na taką, odpowiadającą przeważającemu kierunkowi jazdy - z Prawdy do Rydzynek.
W Zofiówce jedynie spojrzałem w kierunku potencjalnej lokalizacji skrytki
"OP7153: Willa Aleksandra Rżewskiego". Przy bramie natychmiast znalazł się ujadający pies, przez którego ciężko by było o dyskretne poszukiwania. Zresztą i tak nie miałem przy sobie wkrętaka, który podobno jest do jej zdobycia potrzebny.
Z Zofiówki miałem pojechać dość tradycyjnie obok szpitala, ale po chwili zawróciłem na skrzyżowaniu, by poszukać
"GC76NT7: Rezerwat przyrody Molenda - Poddębina". To zajęło mi zdecydowanie dłuższą chwilę. Ale udało się. W środku były przedmioty, które z pewnością ucieszyłyby dzieci.
Do tego bardzo estetyczny dziennik.
Za każdym razem gdy postanowię przejechać przez leśne osiedla Tuszyna uśmiecham się sam do siebie, wiedząc, że jest to jazda trochę w ciemno, bo nie do końca mogę się odnaleźć w topologii tamtejszych ulic. Ale idzie mi coraz lepiej. Niepewnie wybierając skręty, wykonałem właściwy zygzak.
W samym Tuszynie pojechałem w miejsce ukrycia
"GC7H2YR: Pomnik Ofiar Katastrofy Lotniczej". Jest w parku i za dnia ludzi tam nie brakuje, więc ograniczyłem się do pamiątkowego zdjęcia.
Następnie spróbowałem szczęścia z
"GC675GM: Parafia św. Witalisa Męczennika". Niedziela, pod kościołem, parafianie przed (korzystający z ładnej pogody) - nie było szans.
Z Tuszyna pojechałem pierwszy raz na
Młynek, licząc na zdobycie jednej z tamtejszych skrytek. Na mapie wylosowałem
"GC6DC5X: Tuszyn Młynek #2" jako tę, która wydawała mi się najbliższa. Zrezygnowałem po podejściu piaskiem od złej strony, bo nie chciało mi się wspinać na skarpę z rowerem. Zupełnie nie zorientowałem się na miejscu, że bliżej mi było do
"GC6DC6F: Tuszyn Młynek #3". Wróciłem z niczym.
Smutek mnie ogarnął na drodze z Kalinka do Rzgowa. Tu też wycięto przydrożne drzewa w pień. Mam nadzieję, że to było następstwo zniszczeń ich wskutek wichury a nie jakiś decydent, który uważa, że na drogach kierowców zabijają drzewa, a nie nadmierna prędkość.
Opuszczając Rzgów spróbowałem z
"GC5QKBM: Ner 25". Jedna z niewielu, jakie spróbowałem zdobyć przy swojej pierwszej (nieudanej) próbie z geocachingiem. Podpowiedź, że skrytka jest magnetyczna, ułatwia zadanie gdy stoi się na trawniku z jednym metalowym znakiem w okolicy. Ale gdy widzi się coś takiego...
Po drodze zdobyłem jeszcze dwie świeżo reaktywowane skrytki:
"GC72GD0: Starowa Góra" i taką, do której już raz podejście robiłem, a jej nie było -
"GC72HWR: Trzy poziomy". W obu otworzyłem wpisy w nowych dziennikach.
Na wiadukcie kolejowym nad al. Bartoszewskiego trafił mi się pociąg zatrzymany przez semafor. Jego postój pozwolił na zrobienie mu nierozmazanego zdjęcia.
Tego dnia były jeszcze trzy nieudane próby.
"OP8QM9: Trasa Górna" wymagała więcej brawury niż byłem na to gotowy. "OP503D: Rodzina Koenigów" nie udało mi się znaleźć, a wydawać by się mogło, że byłem dokładnie gdzie powinienem. A wokół "OP8Q0F: Rondo" był za duży ruch.
Geocaching ma dwie wady. Po pierwsze okropnie wydłuża wyjazd rowerowy. A po drugie okropnie wydłuża proces opisywania wycieczki.
Dopiero co było -10 °C, co wyłączyło mnie z rowerowych zmagań, aż tu nagle zrobiło się +10 °C. Tego nie można było zmarnować!
Na Piotrkowskiej obserwuję wzrastający trend używania ograniczonej liczby kół roweru do jazdy. Może by tak wymienił na monocykl? Ale dobra, to po prostu zazdrość przeze mnie przemawia - ja nie potrafię.
Na Pomorskiej między Mazowiecką a Krokusową jest wąsko, więc nierzadko miewam tam przygody z powodu niecierpliwych kierowców. Tym razem była kumulacja. Gdy akurat nadjeżdżały auta z naprzeciwka usłyszałem za sobą awaryjne hamowanie. Obejrzałem się - było do zera, silnik zgasł. Pan za kółkiem najwyraźniej do ostatniej chwili wierzył w to, że nie da się nie zmieścić obok roweru. Aż dziwne, że ci za nim się w niego nie wpakowali. Przynajmniej jak już ruszył, to wykonał manewr wyprzedzania, nawet zachowując odpowiednią odległość.
Za to kierowcę Clio jadącego tuż za nim nic cała sytuacja nie nauczyła, nie uznał manewru i przepchnął się na siłę między mną a drugim pasem. Wkrótce zaparkował na Szarotki, gdzie i ja jechałem. Zdążyłem go spytać czy wie jaką odległość zachowuje się wyprzedzając pojazd jednośladowy. Zaczął od "to nie ja", widząc tylko problem z hamującym gwałtownie Volkswagenem, a ostatecznie stwierdził, że przesadzam. Uch, koniecznie trzeba wprowadzić obowiązkowe godziny jazdy rowerem w ruchu ulicznym jako warunek uzyskania prawa jazdy.
A za Renault jechał Smart, daleko, wolno, wyjechałem więc na środek pasa, wystawiłem rękę w lewo, bo zbliżałem się do skrzyżowania i ledwo to zrobiłem usłyszałem piłowanie silnika na jedyneczce, do bólu - pani w Smarcie przepędziła obok mnie, by zaraz gwałtownie hamować za czekającym do skrętu Clio. Tak się jej spieszyło!
Zgodnie ze swoją krótką nową tradycją jazdę połączyłem z poszukiwaniem skrytek. Te miały być na Hanuszkiewicza, co wymusiło wydłużoną podróż po DK72. Przy jej okazji za dużo by było do opowiadania o ilości wyprzedzeń na gazetę. A żeby odrobinę sobie ten nieprzyjemny fragment skrócić, nie jechałem po Janosika, a skręciłem z Krokusowej w Czecha, by dojechać do Giewont. Czego natychmiast pożałowałem.
Na początek zlokalizowałem
"OP81R3: Łódzkie Ekstrema - Najwyżej". Po samym opisie miałem podejrzenia, że ta będzie nie dla mnie. Ale chciałem ją dla porządku zlokalizować. Pojemnik wisiał na miejscu. Tam, gdzie wspinać się nie zamierzam. Zwłaszcza bez świadka, który w razie czego wezwałby po mnie nosze.
Następna była tuż obok -
"GC6KYVA: Radary 2#". Musiałem rower zostawić odrobinę za daleko jak na zachowanie komfortu psychicznego, ale ciężko się było z nim przedzierać w tym lesie. Tu mi trochę zeszło na oglądaniu drzew w poszukiwaniu skrzynki. Udało się!
Dużym plusem tej skrytki jest to, że dojechałem od strony, o której nigdy nie pomyślałem. Do tej pory ograniczałem się do dotarcia do bramy prowadzącą do instalacji oficjalną drogą. Z nowego miejsca widok jest znacznie lepszy.
Ponieważ wyjechałem jak zwykle - późno - to już nie było czasu na szukanie kolejnych skrytek w terenie. By przynajmniej w przybliżeniu za dnia wrócić do miasta.
Jak już wspomniałem, było 10 stopni na plusie. I temperatury dodatnie były też przez kilka ostatnich dni. Mimo tego ciepła, a w zasadzie przez nie, zmroził mnie widok na stawie w Strykowie. Po lewo kadru.
Czy naprawdę trzeba rozsiadać się na lodzie gdy już przy brzegu topniejąca woda po nim płynie?
I to nie koniec atrakcji. Na wąskim pomoście, który dotąd widywałem zamknięty, dziecko uprawiało jazdę wyczynową na hulajnodze. Opiekunowie nie byli tym przejęci.
Częścią tych zabaw przy pędzeniu do krawędzi pomostu były wyskoki w powietrze. Uciekałem stamtąd szybko by nie doczekać aż wędkarze lub chłopiec wpakują się pod lód.
Wracałem Wycieczkową. Obowiązek jazdy po DDR uniemożliwiła mi laweta zaparkowana w jej poprzek.
Próbowałem też zdobyć
"OP1E5B: Śladami Polski Walczącej - Paszcza lwa". Ta jest o tyle mi bliska, że była to jedna z tych kilku, które próbowałem odnaleźć przy pierwszej próbie geocachingu, chyba dwa lata wcześniej, z niewystarczająco dobrym do tego GPS-em. Niestety ławeczki okoliczne były obstawione przez lokalnych mieszkańców, więc musiałem zrezygnować.
Tym razem padło na szukanie keszy w okolicach Retkini. Gdzie konkretnie i w jakiej kolejności, o tym miałem zdecydować już w trakcie. Po konsultacjach z mapą na Bandurskiego obrałem azymut na
"Retkińską Morelę". Dokoła było wielu spacerowiczów, więc minąłem ją i pojechałem w kierunku lotniska.
Po drodze spróbowałem zdobyć
"Co robi Puchatek w tuwimowej serii? | Tuwim #10". Krajobraz wzbudził moje podejrzenia. Patrząc na opis i podpowiedź spodziewałem się raczej czegoś innego. Zważywszy na odsłonięty teren i okna domków obok, rozejrzałem się tylko, zajrzałem w dwie dziuple i uznałem, że nic nie znajdę. Taki sam zresztą wniosek i brak sukcesu odnotowany był w ostatnim wpisie na geocaching.com, pochodzącym z listopada.
Patrząc na mapę miałem wrażenie, że do lotniska dojadę ul. Falistą. Jazdę nią przerwało mi ogrodzone osiedle. W zasadzie prawdopodobnie jest tam kontynuacja Falistej, terenowa, między siatką osiedla a nadziemnymi rurami ciepłowniczymi, ale zawróciłem.
Choć na lotnisku jest skrytka
"25 lat dobrego sąsiedztwa - Łódź Airport", to nie wydawało mi się, by mnie ciepło przyjęli w terminalu spacerującego z rowerem, więc tę odpuściłem. W lesie obok lotniska miałem odnaleźć "Lodz #17b Lotnisko im. W. Reymonta - Nowy Terminal". W jej atrybutach jest informacja, że miejsce nie jest dostępne dla wózków dziecięcych. Wyszło na to, że to samo tyczy się roweru. Nie chcąc oddalać się od niego na dłużej, po wstępnym zorientowaniu się, gdzie jest zdobycz, przeniosłem go z lekkim trudem między gałęziami. Takie miejsce to sama przyjemność! Brak osób postronnych, można spokojnie wyjąć, wpisać się, a potem starannie ułożyć maskowanie.
Dalej pojechałem do Sanitariuszek przez Pilotów i Ikara. Dało mi to okazję do przypomnienia sobie, jak nie lubię tam jeździć. Płyty betonowe. Niczym nieprzerwany zjazd z niekończących się krawężników.
W miejscu przecięcia Sanitariuszek z Nerem miałem zaplanowany kesz
"Ner 1", który jest częścią ogromnej, bo liczącej prawie 150 pozycji, kolekcji skrytek nad Nerem innego bikestatsowicza, choć już tu nieaktywnego - pawrosa. Poszukiwania zajęły mi dłuższą chwilę, gdyż z braku doświadczenia nie zrozumiałem podpowiedzi do końca. Pojemnik mnie ucieszył, bo chciałem na coś takiego trafić.
Potem były Łaskowice i
"Ner 2", znajdujący się u zbiegu Neru i Dobrzynki, który był tożsamy w formie z poprzednikiem, więc gładko poszło. Zaraz za przejazdem kolejowym w kierunku Gorzewa zdobyłem bez trudu "ŁOTR #135 – Po drodze". Jadąc z Gorzewa do Łodzi znów przecinałem Ner i tu, już przy zmroku, wspomagając się latarką, odnalazłem klona poprzedników - "Ner 4". Ten był lekko uszkodzony, ale dało się go zamocować z powrotem.
Wróciłem na Retkinię, by tam zdobyć
"Wyjątkowy Krzyż". Przy nim trzeba było czekać na chwile bez świadków na chodnikach. Stamtąd osiedlowymi uliczkami dojechałem w ciemne okolice blokowiska, by skutecznie wymacać "Retkinię". Ze znaleziskiem musiałem przenieść się w okolice latarni, by nie wzbudzać podejrzeń wśród licznych spacerowiczów z psami świeceniem latarką i spokojnie odnotować swoją wizytę w dzienniku.
Z Wyszyńskiego skręciłem w Armii Krajowej. Przypadkiem, bo przez istniejącą tam drogę rowerową myślałem, że to już Retkińska. Zorientowałem się po chwili - coś mało znajomo ten DDR wyglądał. Za to można było spotkać tu znajome zjawisko. W końcu taki asfalt to świetne miejsce do parkowania!
I w końcu wróciłem tam, gdzie miałem zacząć, czyli do "Retkińskiej Moreli". Zlokalizować skrytkę było łatwo. Gorzej z jej wydobyciem. Za głęboko jak na palce. Próbowałem wydłubać ołówkiem w czym przerwał mi obserwujący mnie z wiaduktu świadek. Przeczekałem go, w międzyczasie uświadamiając sobie, że mam przy sobie łyżki do opon, które da się łączyć i są zakończone haczykiem. Niestety zanim miałem okazję spróbować, przekonałem się, że to miejsce jest okoliczną toaletą dla psów - przybyła para z czworonogami i najwyraźniej czekali aż sobie pójdę, by je spuścić. To była długa wojna nerwów - ani ja ani oni nie chcieli się poddać. Ostatecznie przerwało ją zjawienie się kolejnego pana, z kolejnymi psami, który postawą wskazywał na to, że będzie czekał aż wszyscy inni sobie pójdą. Para się poddała, a ja już byłem zbyt zmarznięty, by dalej czekać. Będę musiał wrócić kiedy indziej, najlepiej z drutem. Ten sam wniosek miał ostatni znalazca, który odnotował się (wyłącznie online) we wrześniu.
Tym razem statystyka niezła - 7 znalezionych, 1 prawdopodobnie nieistniejąca i 1 znaleziona bez skutecznego wpisu.
Skrytkobrania ciąg dalszy. Na pierwszy ogień próba z
"Lodz #14 Cmentarz Wojenny 1". Podejrzenia miałem, ale za dużo osób było by dokonywać większych poszukiwań. Potem był "Duży Franek". Po wielu próbach grzebania palcem w złych miejscach, gotowy by się poddać, przypadkiem zauważyłem coś niepasującego do otoczenia. Choć z powodu walających się dokoła śmieci nie byłem pewien. Ale jednak. Zdobyty! Korzystając z tego, że do skrytek nawiguję się programem c:geo, który pozwala połączyć konta z różnych serwisów geocachingu, wybrałem się też na polowanie na skrytkę z opencaching.pl - "Jedwabny Szlak". Współrzędne wydają się bardzo dokładnie wskazywać jeden konkretny obiekt, ale nie udało się. Na pamiątkę sfotografowałem rosnącą na drzewie obok hubę.
Stamtąd udałem się na zwieńczone sukcesem poszukiwania
"Koc - chojeński młyn". Tu zmieściła się również etykieta informacyjna.
Na Bartoszewskiego spotkałem TM, z którym zamieniłem kilka słów. Czasami wpadamy na siebie w tych okolicach. A Bartoszewskiego jechałem do
"Trzech poziomów" - skrytki na łódzkim trójpoziomowym skrzyżowaniu, którego najniższy poziom na razie niczemu nie służy, bo kończy się ślepo. Obiekt miał się znajdować właśnie na ślepym końcu. Szukałem, szukałem i nic. Zważywszy, że ostatnie odnotowane znalezienie było z sierpnia, to być może zniknęła. W tej rozrywce dobrze jest mi się wspomóc technologią. Zdecydowanie wolę dziury zbadać najpierw aparatem telefonu niż pchać w nie palec. Ta pajęczyna nie wyglądała zachęcająco.
Kolejnym zaplanowanym skarbem była
"Matka Polka". Podpowiedź była dość jednoznaczna i szybko zorientowałem się gdzie jest pojemnik. Ze względu na zaparkowane auto z kierowcą w środku musiałem poczekać. Pojechałem spróbować z kolejnym OP - "Macierzyństwem". Tu najbardziej poczułem minusy skrytkobrania z rowerem. W mieście nie oddalam się od roweru, więc wciągnąłem go ze sobą w obstawiane miejsce. Niestety źle go oparłem, stracił równowagę i przejechał widelcem po murku. W ten sposób mam rower, który ma dopiero pół roku, a już ma brzydkie szramy. To mnie trochę zniechęciło do uważnego poszukiwania pojemnika i dałem sobie z nim spokój. Pokrążyłem jeszcze rowerem przy Matce Polce, aż wreszcie parking opustoszał i mogłem wpisać się do tamtejszego dużego i estetycznego dziennika.
Podjąłem jeszcze próbę wypatrzenia kesza
"Lądowisko ICZMP. Ludzie, samochody, ciasno zaparkowane, nie było jak roweru przeprowadzić by go mieć na oku. Widziałem coś, co wyglądało jak maskowanie zgodne z podpowiedzią, ale w ramach szybkiej próby nie trafiłem.
Na tym był koniec. Bo niestety włączenie poszukiwań w jazdę rowerem bardzo drastycznie ją wydłuża (ledwo 22 km, a spędziłem w terenie 4,5 godziny, sam nie wiem jak to się stało) i zastała mnie zimna noc. Chcąc szybko wrócić do ciepłego mieszkania od Paderewskiego pierwszy raz pojechałem Rzgowską. Może być, ruch był niewielki (pomaga brak możliwości jazdy na wprost Rzgowską przez skrzyżowanie z Paderwskiego dla nadjeżdżających z południa - ja przespacerowałem pieszo po pasach).
Statystyka dnia wyszła słabo - 3 odnalezione, a 5 nie.
Póki bikemap.net się nie odwiesi (bo zdarzyło mu się właśnie, nie pierwszy raz, że przetwarzanie mapy nie chce się skończyć):
mapa na uMap.
Zeszłoweekendowe nadzieje na wiosnę się nie spełniły. Zrobiło się zimniej. Dlatego tym razem tylko na miasto. Przy okazji, ponieważ ruszyłem wreszcie z
geocachingiem (kiedyś już próba była, ale nic mi się nie udało wtedy znaleźć), postanowiłem zapolować na skrytki w okolicy Della. Były to kesze z serii "W dolinie Muminków":
Muminek i Mała Mi. Pierwsza znajduje się w okolicy ul. Nery. Tu trochę pokrążyłem zanim udało mi się ją wreszcie zlokalizować. Znaleźć to jedno, zdobyć to drugie. Obawiam się, że trochę brakuje mi wymaganych sprawności. Druga jest nieopodal pętli tramwajowej Olechów. Po Muminku znaleźć Małą Mi było łatwo - bo wszystko jest "tak samo". Włącznie z tymi samymi potrzebnymi umiejętnościami. Obszedłem się smakiem. Może kiedyś jeszcze spróbuję albo wybiorę się na łowy z kimś zwinniejszym. A w międzyczasie muszę spytać właściciela skrytki czy wystarczy widzieć by "znaleźć". Na pocieszenie na koniec wycieczki pojechałem do parku Sienkiewicza, by tam już z sukcesem wpisać się do dzienników dwóch innych schowków: "Pomnik Plastusia" i "Łódzkie Rezydencje #25 - Dom Ottona Gehliga".
Na końcu Rokicińskiej trwają roboty. Zaciekawiły mnie gęsto rozstawione tablice ostrzegające o rozwieszonych nad terenem prac liniach wysokiego napięcia. Wszystkie 3 żółte tablice widoczne na zdjęciu są tej samej treści.
Przy rondzie prowadzącym na autostradę, na jego nieczynnej odnodze buduje się stacja. Ofiarą uboczną została droga rowerowa. Na barierkach w kilku miejscach umieszczone były kartki z napisem: "Tymczasowe przejście dla pieszych i rowerzystów. Prosimy o ostrożność.".
Prawie gotowa. Może się przydać podczas nocnych treningów na al. Ofiar Terroryzmu.
Przy magazynach Decathlonu stanęła stacja rowerowa. No droga rowerowa jest, rowerzyści też są. Ale i tak trochę to na odludziu.
W konstrukcji umieszczona jest pompka SKS.
Pachnie nowością. Nic nie urwane ani nawet nie ubrudzone.
W parku Sienkiewicza musiało mocno wiać. Albo, co bardziej prawdopodobne, przechodził obok tej przenośnej toalety ktoś... zawiany.
Idąc za ciosem po wczorajszych zimowych 50 km i tym razem ciągnęło mnie na podobny dystans. Temperatura niestety trochę spadła, wiatr się zwiększył, a i miało być pochmurno. Wyjechałem w kierunku Lutomierska, jeszcze w promieniach słonecznych, z założeniem, że jak będzie mi chłód za bardzo doskwierać, to za Złotnem skręcę do Konstantynowa. I w zasadzie chłodno mi było, ale jak już się wypuściłem w tym kierunku, to nie miałem ochoty tak wcześnie kończyć. Przed Lutomierskiem chmury spowiły słońce i było jeszcze chłodniej, więc wbrew tradycji nie pojechałem z Babic do Kazimierza, a prosto do Lutomierska. I dalej też skróciłem - zamiast przez Konin i Petrykozy, pojechałem nielubianą przeze mnie, bo ruchliwą, DK71. Na szczęście w niedzielę jest tam dość spokojnie. Skróty to niewielkie, bo dają tylko 5 km, ale przy zimnie zawsze coś. Ostatecznie i tak dokręciłem do 50 km dodatkową pętlą na Piotrkowskiej. Z resztkami ciepła w organizmie.
Na Piotrkowskiej trafił mi się dowcipniś. Żarty ludzi pod wpływem alkoholu są u mnie wysoko na liście "nie lubię". Wybiegł znienacka na ulicę i wyciągając do mnie ręce krzyczał "dawaj ten rower!". Jechałem tak zamyślony, że nawet nie bardzo dotarło do mnie co się dzieje. Bo w zasadzie, to gdybym zdążył się przestraszyć, to mógłbym w chwili napięcia spryskać żartownisia gazem pieprzowym i nie wiem czy wtedy nadal cieszyłby go tak bardzo jego dowcip.
Dzień zapowiadał się rewelacyjnie. Słonecznie i powyżej zera, z planem na osiągnięcie 4 stopni. I słaby wiatr. Świetna okazja by wreszcie wyjechać poza miasto. Pierwotnie miałem jechać przez Kalonkę i Stryków, ale ponieważ ostatnią ponadpięćdziesięciokilometrową wycieczkę miałem 6 stycznia, a i nie byłem pewien czy nie będę za bardzo marzł, wybrałem wariant krótszy - do Swędowa przez Klęk i Dobrą.
Na Pomorskiej spotkało mnie nierzadkie i zawsze zastanawiające mnie zjawisko. Kobieta przejechała obok mnie niemalże ścinając moją kierownicę swoim lusterkiem, by chwilę potem dojechać do osi jezdni, bo akurat skręcała w lewo. Wcześniej nie dała rady zauważyć ile ma wolnego miejsca.
Mam trudności z wyborem sposobu przebicia się z Oświatowej do Wycieczkowej. Zwykle kończy się to chodnikiem i spacerem przez pasy. Tym razem jeszcze na Oświatowej upewniłem się na mapie, że ze Strykowskiej można skręcić w Wycieczkową i pojechałem jezdnią. Przy większym ruchu może być to trochę dyskomfortowe, bo kierowcy są niecierpliwi. Po skręcie w Wycieczkową nie zorientowałem się w porę, że mogę zjechać od razu w lewo do stacji benzynowej, by przebić się na przyległą drogę dla rowerów i przez to odrobinę przejechałem zakaz szukając dogodnego wjazdu. Następnym razem pójdzie lepiej. Aczkolwiek byłbym za tym, by przynajmniej na odcinku chodnika od Oświatowej do przejścia dla pieszych postawić znak C-16/T-22, a przy przejściu domalować przejazd. A jeszcze lepiej by ruch rowerów tę stroną chodnika przy Strykowskiej umożliwić do pętli tramwajowej Doły, bo do jej wysokości jest już przecież droga dla rowerów biegnąca z południa, a bez tego jadący między Wojska Polskiego a Wycieczkową muszą na krótkim odcinku dwa razy długo czekać na przejazd przez jezdnię.
Glinnik drugi raz pod rząd zatrzymał mnie na przejeździe kolejowym. Coś się tu ruchliwie zrobiło. Czekając długo, bo zamykają z zapasem, sfilmowałem wjazd pociągu ŁKA relacji Łódź Widzew - Łowicz Główny (Ł11716, 14:54 w Glinniku).
Nieźle sobie telefon poradził pod słońce. Opierałem się z nim o jakąś skrzynkę techniczną obok nastawni, co spowodowało, że po chwili z okna piętra nastawni damski głos spytał mnie czy chciałem o coś zapytać. Mam wrażenie, że to było zakamuflowane ostrzeżenie, bym przy niczym nie grzebał.
Istnieją kierowcy, którzy za nic mają przejazdy rowerowe, nawet gdy ruch jest sterowany i rowerzysta ma zielone. Taki mi się trafił gdy przejeżdżałem przez Świtezianki na Sikorskiego. Zdążył jeszcze przyhamować, po czym widząc, że i ja przyhamowałem (trzeba myśleć za innych, by nie zginąć), uznał, że pojedzie dalej.
Potwierdziło się, że dzień był w sam raz na rower. Słońce świeciło całą drogę i w ogóle nie zmarzłem. Czy to już wiosna?
Zanim jeszcze zebrałem się na rower, widoki na Piotrkowskiej, a raczej ich brak, sprawiły, że miałem wątpliwości czy dzień nadaje się na rower.
Mglisto było i na rowerze.
Obok przejścia dla pieszych przez al. Włókniarzy przy skrzyżowaniu z ul. 11 Listopada jest konstrukcja wyglądająca jak droga rowerowa. Przejazdów brak. I tu akurat się nie dziwię o tyle, że patrząc na ruch, bez postawienia świateł byłby to przejazd dobry dla samobójców.
Na przejazd ul. 11 Listopada zdecydowałem się patrząc dzień wcześniej na rowerową mapę Łodzi. Obstawiałem drogę rowerową, jednak są tu po prostu pasy wydzielone po obu stronach, które bliżej Okulickiego zamieniają się w "sierżanty". Przez to ostatnie zaznaczenie na mapie drogi rowerowej na całej długości 11 Listopada wydaje mi się naciągane.
Było w miarę spokojnie na drodze. Kierowcy nieco chyba zwolnili przez mgłę. Pierwszym niechlubnym wyjątkiem był EZG wyjeżdżający ze Studzińskiego na Sikorskiego, który nie uznał mojego pierwszeństwa.
Poniżej droga dla rowerów i pieszych przy Inflanckiej. Każde miejsce jest dobre na parking.
Wspominałem już, że było mglisto?
Skoro był pierwszy wyjątek, to wiadomo, że nie mógł być jedynym. Trafił mi się jeszcze kierowca karawanu znanego łódzkiego zakładu pogrzebowego, który tak szybko zbliżał się do skrzyżowania, mimo tego, że widoczność na drogę rowerową jest tu dobra, że już zawczasu zacząłem hamować. Dobrze przewidziałem, że nie zamierza się zatrzymać. Czyżby pilnie szukał klienta?
Wniosek z wycieczki był taki, że pogoda jednak nieszczególnie się nadawała na rower. Raz, że mgła. Dwa, to nisko zawieszone duszące spaliny pieców i samochodów. A trzy, to jeszcze się rozpadało.