Dzień pod znakiem dobijania do tysiąca. Założeń na sierpień pierwotnie nie miałem. Ale gdy po
wycieczce z 20.08 przez Lipce Reymontowskie zorientowałem się, że miesięczny dystans sięgnął 650 km, co w końcu jest bliżej niż dalej do 1000, to poczułem chęć by się zmobilizować i dokręcić. Pracę z rowerem godzić ciężko, więc by w ostatni dzień miesiąca nie było ryzyka, że nie zmieszczę się w dobie, postawiłem dziś na rowerowy urlop.
Rano na Piotrkowskiej widziałem takąż ciekawą parę (czwórkę?) na rowerach.
W Zdziechowie mijałem leżące wzdłuż drogi słupy. Zapowiadają się nowe latarnie.
Józefów - droga między Małyniem a Przyrownicą.
Wola Łobudzka. Małe oczko obok gospodarstwa. Pasłech se gąskę?
Łobudzice. Na oko kaplica. Ławki było widać przez okna. Po wyglądzie można zaryzykować tezę, że budynek pierwotnie spełniał rolę mieszkalnego. Teren dokoła trochę niezadbany i nie kojarzy się z ziemią kościelną. Nawet studnia jest przed wejściem.
Na stacji Orlen w Szadku zatankowałem izotonik. Zaciekawił mnie samoobsługowy dystrybutor LPG.
Do tej pory widywałem takie, w których jedyne co wolno było wykonać klientowi, to nacisnąć dzwonek wzywający obsługę.
O czym już dawniej wspominałem, charakterystyczna dla Szadku jest duża liczba elektrowni wiatrowych.
Droga przez Remiszew.
A może komuś grzybka na nową wątrobę?
Na końcu w mieście zrobiłem mały zygzak, by wycieczka osiągnęła okrągłą setkę. Tym samym w sierpniu uzbierało się 1026 km na własnym rowerze. Na ŁRP było jakieś 50 - 60, patrząc na nadwyżkę sumy kilometrów na telefonie w stosunku do rowerowego licznika. A wyszło na to, że nawet dość równo szedł ten miesiąc na 1000.
Pogoda dzisiaj była bardzo dobra na rower. 23 stopnie i bezchmurnie. Wiatr niedokuczliwy.
Standardowa trasa, chciałoby się rzec, choć w tym sezonie w całości to chyba pierwszy raz.
W Bogini niestety też zdarzają się kundle, których beznadziejni właściciele nie potrafią trzymać po właściwej stronie płotu.
Wariacja na temat tabliczki T-6 (opisowo: "rzeczywisty przebieg drogi") przed Starymi Skoszewami zawsze mnie ujmuje. Nie jestem pewien czy to znak drogowy czy symbol z kamienia madżonga. Za to artysta niewątpliwie oszczędził trochę czarnej farby.
A z drugiej strony Skoszewów zaskoczyła mnie nowość. Wyłapuje wjeżdżających już od szczytu wzniesienia przy pętli autobusowej. I wyświetla wymownymi kolorami - aprobującą zielenią...
...albo karcącą czerwienią.
Dla ewentualnych daltonistów jest też wersja opisowa.
W Cesarce ośrodek wypoczynkowy najwyraźniej ma otrzymać drugą młodość.
Jeżeli komuś zdarzało się
wjeżdżać na DK71 z leśnej drogi od strony cmentarza w bliskim sąsiedztwie klasztoru Franciszkanów w Łagiewnikach, to może pamiętać jak źle było wykonane to skrzyżowanie. Był tam uskok między asfaltem DK71 a szutrową drogą. Na tyle wysoki, że utrudniał wjazd na dość ruchliwą drogę krajową. Przy jeździe prosto jeszcze mi to tak bardzo nie przeszkadzało, ale gdy chciałem pojechać na wschód, to nierzadko przenosiłem rower na asfalt - tak ów uskok utrudniał bezpieczny skręt przy krawędzi.
I poprawili. Mała rzecz - w zasadzie plama asfaltu "wpływająca" w szuter - a cieszy!
Jest świetnie! Moim zdaniem bardzo poprawia bezpieczeństwo tego wjazdu.
Bliżej centrum jest niestety mniej bezpiecznie. A najmniej to chyba na drogach rowerowych. Tak wygląda studzienka na DDR wzdłuż Wojska Polskiego przy skrzyżowaniu z Oświatową.
20 sierpnia interweniowałem w Straży Miejskiej w sprawie innej studzienkowej pułapki na rowerzystów (Piłsudskiego w okolicach Kilińskiego), o czym opowiedziałem na końcu
relacji z wycieczki. Podczas wyjazdu odbytego 4 dni później mogłem się przekonać, że nadal nic się nie zmieniło. 26 sierpnia Rowerowa Łódź również dostrzegła istnienie dziury. Nie jestem tylko pewien czyja interwencja była bardziej pożałowania godna - Straży Miejskiej upychającej gałązki w dziurę czy ich - zwiększenie bezpieczeństwa rowerzystów poprzez opublikowanie ostrzeżenia w Internecie. Połączone siły Straży Miejskiej i fundacji "Fenomen" dały tyle - co widać w komentarzu pod ich wpisem - że wczoraj rowerzysta w dziurę wpadł.
W tej sytuacji nie wiem już co robić w sprawie zagrożeń dla cyklistów. Chyba muszę kupić pachołki i wozić je ze sobą. Choć pewnie wtedy znajdzie się jakiś dzielny patrol, który ukaże mnie za samowolkę, gdy odważę się jakiś gdzieś zostawić.
Mimo że zapowiadane burze nie pojawiły się w Łodzi i tak wieczorem ochładzało się szybko.
W weekend miało wrócić lato - trochę sierpnia w sierpniu. Prognozowano temperatury do 31 stopni i samo słońce. Dlatego poza wybieraniem trasy spośród tych, na których w tym sezonie mnie nie było, dodatkowy czynnik na jaki postawiłem, to zalesienie terenu, żeby się nie smażyć bez przerwy. Takie schronienie dawał wybór dojazdu przez Grotniki. Gorzej z powrotem, bo pamiętałem, że droga z Łęczycy do Modlnej, którą i tym razem miałem zamiar jechać, to odkryta patelnia, gdzie nie sposób uświadczyć cienia od choćby pojedynczego drzewa. Zaplanowałem, że zamiast jechać do Modlnej, odbiję w kierunku Sokolnik-Lasu, gdzie - jak nazwa wskazuje - jest las, by odpocząć po dłuższym słonecznym odcinku.
Moi potencjalni towarzysze wymiękli niczym asfalt w piekącym słońcu, tak bali się odrobinę cieplejszego dnia, więc wycieczka była solo.
Na wjeździe do Aleksandrowa Łódzkiego przywitała mnie watażka trzech rosłych kundli, biegnąca całą szerokością drogi przede mną, w tym samym kierunku. Nie mając ochoty prowokować, trzymałem się za nimi licząc, że gdzieś skręcą. Nie skręciły. Zainteresowały się żywo jednym ogrodzeniem, napierając na nie, obstawiałbym więc sukę. Tam stanęły i nie pozostało mi nic innego jak je minąć. Niestety ich zainteresowanie siatką było niewystarczające i ruszyły na mnie. Gaz się znowu przydał. Gdzie jest rakarz, gdy jest potrzebny?
Dalej było przyjemnie. I aż do autostrady przeważnie w cieniu. Z wiaduktu nad A2 rozciąga się widok na panoramę Ozorkowa.
Przystanek kolejowy Ozorków Nowe Miasto posiada prawdziwy tor do ćwiczeń dla pchających wózki dziecięce lub poruszających się na wózkach osobiście.
Solca Wielka. I znowu jestem pod wrażeniem wielkości wiejskich kościołów.
By go zmieścić w swoim obiektywie od frontu musiałem zrobić pionową panoramę (po przeciwnej stronie ulicy są zabudowania), stąd wyszedł trochę zniekształcony.
Wioska indiańska w Solcy Małej. To Indianie mieli w wioskach zjeżdżalnie?
Tuż obok, w Sierpowie, miałem chwilę wytchnienia od słońca.
Co do tego punktu, to gdy przed wyjazdem przeglądałem stan dróg na Google Street View (bo tędy jeszcze nie jechałem), trafiła się
ciekawostka.
Mi szczęśliwie udało się przejechać bez spotkań z konnicą.
W Sierpowie jest przystanek kolejowy. Intrygująco kontrastują te współczesne tablice z polnym peronem, o ile w ogóle można to nazwać peronem. Za to stawianie tablic informujących o kierunkach jazdy bardzo mi się to podoba. Dawniej brakowało mi tego, gdy trafiałem na obcą mi stację.
A teraz zadanie na wyobraźnię. Z przebiegającej obok przystanku jezdni widać wyraźnie wieżę łęczyckiego zamku.
Obiektyw mojego telefonu jest szerokokątny i odległe obiekty wychodzą na nim wyraźnie mniejsze niż widziane gołym okiem. Dla ułatwienia oferuję wycinek powyższego kadru. Wieża to te rozmazane piksele mniej więcej pośrodku wycinka - od dołu: brązowy prostokącik, biały pasek i ciemnoszara kropka.
Z Sierpowa dotarłem do Lubienia, gdzie zrobiłem przystanek w sklepie.
Zamek w Łęczycy. Co ciekawe szlaki rowerowe poprowadzono chodnikiem.Czy to taka mandatowa pułapka?
Zamek był otwarty, więc skorzystałem z okazji by sfotografować rower na dziecińcu.
I panoramę dziedzińca.
W okolicach zamku kręcił się jeszcze jeden rowerzysta, który sprawiał wrażenie podróżującego (również?) z daleka, przez liczne torby na ramie.
Ratusz miejski w Łęczycy.
Nieczynne więzienie w Łęczycy. A dawniej dominikański klasztor. Zdaje się, że więzienie od 10 lat szuka kupca i czasami media odkopują temat plotkując o potencjalnych pomysłach na zagospodarowanie - a to o hotelu, a to o SPA.
Bernardyni mają się w Łęczycy lepiej niż Dominikanie. Ci pierwsi przetrwali w mieście do dziś i mają tu swój kościół i klasztor.
Opuszczając Łęczycę na DW703 mijam parę rowerowych turystów jadących w przeciwnym kierunku. "Turystyczność" można było rozpoznać po dużym mapniku zainstalowanym na kierownicy jednego z rowerów. Chyba że byli bardziej nowocześni i było to etui na tablet. Kto wie?
Powtórzę się: lubię drogi z drzewami. Ta poniżej prowadzi do
Tumu.
W Tumie jest skansen osady wiejskiej.
I drewniany niewielki kościół.
Lecz główną atrakcją jest okazały
romański kościół. Tak okazały, że z racji zbyt blisko okalającego go płotu, musiałem ciągle kombinować z trybem panoramy.
Niestety oprogramowanie telefonu potrafi sklejać tylko w jednej osi. Więc miałem wybór czy uciąć podstawę obiektu...
...czy wieżę. Rower pod murem dla poczucia skali.
No imponujący. I on też włącza się w trend tych mijanych wielkich kościołów pośrodku niczego. Dokoła pola.
Gdy ruszałem spod kościoła, o jego wejście oparty był sportowo wyglądający rower. Widać mimo upału wielu cyklistów ruszyło zwiedzać.
Asfalt na głównej drodze w Tumie tak mi się spodobał, że jadąc nim wygodnie nie spojrzałem na plan na mapie i musiałem zawracać. Nawet nie zauważyłem, że przejeżdżałem obok jakiegoś skrzyżowania.
Tu zaczął się zdecydowanie odcinek odsłoniętej patelni. Liczyłem na jakiś sklep. Niestety mimo zwiedzenia nadmiarowego fragmentu Tumu i kolejnych kilometrów nic takiego nie było, a napój się kończył. W końcu w polu widzenia, w Skotnikach obok Leśmierza, pojawił się sklep. Niestety gdy się zbliżyłem, zastałem w oknach i drzwiach były opuszczone rolety. Przejeżdżając utkwiłem wzrok w sklepie z niedowierzaniem i rozczarowaniem na tyle skutecznie, że zjechałem z drogi do rowu. Hamując, w porę dałem radę złapać nogami kontakt z podłożem i wyszedłem z tego gapiostwa bez szwanku.
Do dróg, które lubię, mogę też doliczyć te gładziutkie i wąskie asfalty wiodące przez pola, na których rzadko pojawia się samochód. Niewielka szerokość dodaje im uroku. Ot taka droga rowerowa. Ta poniżej jest w Skotnikach, na odnodze, w którą odbiłem z drogi na Modlną, by dotrzeć do Sokolnik-Lasu.
W ciągu dnia minąłem kilkanaście powalonych drzew. W tym na wjeździe do Sokolnik-Lasu. Ciekawe co je tak wyrwało z korzeniem.
Sokolniki-Las to miejscowość turystyczna, co mnie dziwi nieodmiennie. Tuż obok Łodzi, a tu jakieś stragany z lodami i goframi jak nad morzem. Na szczęście i coś w rodzaju zwykłego sklepu znajdowało się wśród nich. Byłem uratowany (tak, "t"). Po tym jak już przelałem wodę z dużej butelki (bo wybór w sklepie był niewielki) do kompatybilnych z koszami na bidon butelek po Oshee, wypiłem puszkę Coli i zjadłem batona, nastąpił mały zgrzyt. Rozejrzałem się z pustymi opakowaniami w ręku - kosza nie było. Sklepowa zapytana o to gdzie mogę wyrzucić śmieci, odpowiedziała mi, że kosz znajdę na przystanku autobusowym. Zirytowany wymusiłem by wzięła je ode mnie, bo zapewne jakiś pojemnik na odpady w obiekcie mają. A myślałem, że w sklepach kosz dla klientów to norma.
OSP w Dzierżąznej. Jak też oni wjechali na ten dach?
Droga między Cyprianowem a Szczawinem. Kolejna dawka cienia. Wadą jest to, że asfalt jest węższy niż droga, a tu akurat dość często ktoś jedzie. Jak ktoś tak jak ja nie lubi zjeżdżać na szuter, to na mijanie się z autem z naprzeciwka miejsca jest niewiele.
W Szczawinie bocian obserwował teren z wysokiego komina.
Na przystanku kolejowym w Glinniku stał pociąg. Stał i stał. Taki urok trasy jednotorowej. W Glinniku jest mijanka, więc niechybnie musiał czekać na swoją rozkładową parę z przeciwka.
W Janowie zrobiłem ostatni postój. Jak tu nie lubić tego sklepu? Kiedy bym nie przejeżdżał, to mają otwarte. I jeszcze było Oshee dla rowerzystów. Pamiętam krótką kampanię reklamową w telewizji tej odmiany. I kusiło mnie, by rowerowe spróbować. Ale w sklepach, w których bywam, nie ma. Z dedykowanych jest tylko to dla biegaczy. Widać tam, gdzie kupuję, nie lubią "bajkerów".
Co do smaku, to wg opisu jest to limonka z miętą. Jak smakuje? Tak jak pachnie płyn do zmywania.
Ale jak to napoje izotoniczne. Ujdzie.
Mimo doskwierającego gorąca jechało mi się całkiem nieźle. Lasy po drodze pomogły. Płynów po drodze wypiłem przeszło 5 litrów.
Odkryłem rowerowy parking pod Manu - jestem zachwycony! Będąc zmuszonym podjechać do Manu poszukałem na ich stronie internetowej informacji o strzeżonym parkingu rowerowym, bo obiło mi się o uszy, że taki tam jest. I rzeczywiście - między galerią handlową a muzeum sztuki MS2, czyli przy południowej ścianie galerii, w wąskim przejściu między budynkami jest wjazd wraz z budką ochrony, a za nimi stojak. Jest to wprawdzie "wyrwikółek", ale zalety każą mi tę wadę zignorować. Kosztuje jedynie 1 zł za dowolnie długi postój (ograniczony ramami godzin pracy parkingu). I nie potrzeba posiadać własnego zapięcia - te są na wyposażeniu stojaka, zapinane przez pracownika. Dowodem pozostawienia naszego jednośladu jest sztywny bilet z nadrukowanym numerem miejsca parkingowego (stojakowego?). Moim zdaniem rewelacja!
Tytuł alternatywny: z pracy do domu, ale trochę naokoło.
Jak to po pracy - czasu niewiele do zachodu, więc i na rower niewiele. Pomysł na Grotniki, w których w tym sezonie jeszcze nie byłem, po wyrzuceniu z niego Ozorkowowa wymagał przejechania 60 - 70 km, co wydawało mi się nadal zbyt daleko. Ale pojechałem. A potem wyszło jak wyszło, ale o tym... potem.
Po Wareckiej i Traktorowej jechałem na kole starszego kolarza na MTB w stroju Discovery. Wolałem nie wyprzedzać, żeby nie prowokować. Pan przez Świętej Teresy, gdzie razem z remontem pojawiło się rondo, pojechał prosto, a ja na zachód. Świętej Teresy jest przyjemna po remoncie. Zamiast dziur jest asfaltowa droga rowerowa. Na Szczecińskiej kolejne powstałe wraz z remontem rondo. Jest też zrobiony wygodny wjazd z DDR na Szczecińską. Jedyny mankament jest taki, że między zjazdem a jezdnią zebrała się gruba warstwa piachu. Bezpieczniej byłoby to zamieść raz na jakiś czas.
Ul. Głowackiego w Aleksandrowie jak była dziurawa, tak jest. Ale problemu przecież nie ma, bo jest znak.
I to WIELKIMI literami. Im większe litery na tablicy tym większe dziury?
Być może jechałem już odnogą w kierunku Jedlicz z Aleksandrowa po wymianie nawierzchni, ale lepiej w pamięci utrwaliło mi się częste cierpienie na dziurach w tym miejscu, więc byłem zachwycony, że dziur nie znalazłem.
Nowością na drodze była Orła, przez którą przebijałem się do trasy między Aleksandrowem a Parzęczewem. W Chociszewie przejeżdża się przez tory. Jest tu stacja, a przy tej okazji mijanka na tym jednotorowym szlaku kolejowym.
Google Street View okazało się nieaktualne. Tam między asfaltowymi jezdniami po obu stronach przejazdu kolejowego straszył przejazd w formie terenowej, piaszczystej. Okazało się, że jest asfalt, automatyczne rogatki, a nawet monitoring.
W Chociszewie jest staw.
Staw jest prywatny, o czym świadczy brama z kłódką. Tylko tak jakby ogrodzenie ukradli.
Kawałek dalej stoi budynek młyna żytniego.
Przy szkole skręciłem na południe. Jej teren jest jednocześnie gminnym placem zabaw i dziś nie brakowało mu użytkowników. Znowu trafiłem na bardzo ładną drogę.
I wyróżniające się spośród okolicznych brzóz okazałe drzewo. Z braku wiedzy o drzewach nie podejmę się zgadywania co to. Ale wyglądało dostojnie.
Zachęcony zdjęciami, jakie widziałem na mapie Google podczas rysowania planu trasy, skręciłem w Radziborzu nad Bzurę, obejrzeć most na niej.
Woda wartko spływała po stopniach, burząc się przy tym, co owocowało odprężającym szumem.
Gdy dojechałem do drogi biegnącej z Parzęczewa, skończyła się radość z dobrej nawierzchni. Zapomniałem, że tam jest aż tak źle. Na drodze odbijającej do Łobudzia dostrzegłem kolejny most na Bzurze, więc i tu na chwilę zboczyłem z trasy.
Po północnej stronie nurtowi rzeki kłaniały się powalone drzewa.
Jest i staw obok.
Gdy fotografowałem staw, z domu obok wybiegł jakiś "Pimpek" i zaczął na mnie warczeć i obszczekiwać. Mój gaz to wspaniałe narzędzie. Nawet nie trzeba trafić w psa. Sam widok wyraźnego strumienia wydobywającego się z butelki wystarczy, by psa przestraszyć. Także dla dzisiejszego "Pimpka" (a tak naprawdę Jackiego /Dżekiego/ - bo ktoś z owego domu udawał, że go woła, takim imieniem) spotkanie skończyło się bezboleśnie, ale uciekł szybko.
Gdy już wróciłem do Łodzi i dojeżdżałem do Śródmieścia, popatrzyłem na to sześćdziesiąt parę km na liczniku i doszedłem do wniosku, że do 70 trzeba dokręcić. Pomyślałem, że dojadę wzdłuż Piłsudskiego do Tulipana i stamtąd wrócę po Tuwima. Po drodze miałem okazję sprawdzić czy może jednak już odbyła się ta właściwa i profesjonalna interwencja Straży Miejskiej w sprawie dziury przy studzience na DDR. Nie było. Powtykanej kory czy gałęzi już nie ma. Został piach. I dziura.
Dojechałem do Tulipana, ale noc była przyjemna, a i 80 wydawało się niedaleko. Zdecydowałem więc jechać dalej, by zrobić pętelkę przez Rokicińską, Transmisyjną i Pomorską. Objechałem. Przejechałem po Piotrkowskiej. Na elewacji budynku przy Piotrkowskiej 77 trwał montaż kolorowej iluminacji. Na Festiwal Kinetycznej Sztuki Światła to zdecydowanie za wcześnie. Zapewne wkrótce się dowiem o co chodzi.
Przy dokręcaniu ciężko powiedzieć dość. Bo i gdy dom bezpiecznie blisko, czuję więcej energii. Licznik zdążył już przekroczyć 80, to i 90 można było wykręcić. Zrobiłem więc jeszcze jedną pętlę po okolicy.
Pod Pomnikiem Katyńskim przy Łąkowej żywo płonął gazowy znicz, szarpany wiatrem.
Kiedyś trzeba się powstrzymać, mimo że i 100 było w zasięgu. Ale już ta pętla po Struga była nudna. I tak to właśnie z moich założeń, że ponad 60 to zbyt wiele po pracy, wyszło 90.
Upału nie było. Trochę zmarzłem w krótkim rękawie. Na Rokicińskiej, już po zachodzie, zerknąłem na termometr - było 18.
W piątek, mimo wciąż cierpiących po czwartkowej eskapadzie mięśni, nie przeszła mi towarzysząca mi od początku tygodnia chęć na zrobienie w sobotę kolejnej setki. PW, który również przecież uczestniczył w czwartkowych zmaganiach, nie trzeba było jakoś specjalnie namawiać. Jedynie wspomniał, że liczył, iż jednak wybierzemy coś krótszego. Ale ja już byłem bardzo przywiązany do świeżo naszkicowanego planu przeszło stukilometrowej pętli przez północny wschód.
Trasę zaplanowałem w sam raz jak na odpoczynek po czarnym szlaku - bo w końcu trzeba było znowu pojechać na pagóry Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich, żeby przypadkiem nie poczuć szoku od zbyt płaskich dróg. Jednak miała poważną przewagę nad szlakiem - zapowiadało się 100% asfaltu, najczęściej świetnego asfaltu.
PW przyjechał do mnie i krótko przed południem ruszyliśmy. Pierwszy przystanek zrobiliśmy nieprzyzwoicie wcześnie, przed zjazdem w Kopance, bo PW utrzymywał, że nowego bidonu nie da rady wyjąć z kosza podczas jazdy. Dopingowany moim brakiem wiary, szczęśliwie szybko się nauczył. Potem robimy najszybszy odcinek trasy, bowiem od Kopanki przez Kalonkę do końca Bogini jest przecież prawie cały czas w dół. Na tym odcinku mijamy jadącą w przeciwnym kierunku, rozciągniętą już na kilka kilometrów ustawkę kolarską.
Kościół mariawicki Matki Boskiej Szkaplerznej i św. Wojciecha w
Lipce.
W Niesułkowie zaliczamy przystanek w sklepie.
Kościół św. Wojciecha z drugiej połowy XVII w. w
Niesułkowie.
Na skrzyżowaniu naszej trasy z DW704 w Trzciance postój zarządzam ja, bo odczuwam kryzys sił. Przeszła mi przez głowę myśl, by może tu już odbić na południe, ale drogowskaz do Chlebowa - planowego punktu zmiany kierunku - wskazywał już tylko 6 kilometrów. Tędy przebiega czerwony szlak rowerowy
"szable i bagnety".
Przepiękna droga przez las między Trzcianką a Bobrową była dla nas krótkim wytchnieniem od palącego słońca. W kadrze mój dzisiejszy sparingpartner.
W
Lipcach Reymontowskich nie trafiamy na dom, w którym mieszkał Władysław Reymont, aczkolwiek trasy nie planowałem pod tym kątem. Na pocieszenie trafiamy do marketu. A potem do muzeum czynu zbrojnego.
Odnowiona haubica pachniała jeszcze świeżą farbą.
Kawałek za muzeum wskazujemy drogę do sklepu dwóm innym cyklistom, którzy nadjechali do Lipców od strony Drzewców.
Kolejny i ostatni sklep na trasie odwiedzamy w Kołacinie. Wymieniliśmy w nim kolarza na szosówce, który właśnie odjeżdżał. Za Kołacinem zdekoncentrowałem się i przestałem pilnować mapy, w efekcie czego musieliśmy zawrócić kilkaset metrów.
Wyjazd zwieńczamy wizytą w polecanej przez PW lodziarni na Janowie, na rogu Hetmańskiej i Billewiczówny. Rzeczywiście, godna polecania. Na Janowie się też rozstajemy.
Rozumiem, że pieniądze zamiast chodzić piechotą leżą na trawniku?
Na drodze rowerowej na Piłsudskiego, między Kilińskiego a Sienkiewicza asfalt obok studzienki zapada się. Podjechałem na posterunek Straży Miejskiej przy pasażu Schillera z prośbą, aby jakoś odgrodzili ją, by nikt nie ucierpiał nie zauważywszy. Dyżurny przyjął zgłoszenie i wspomniał coś o tasiemce. Zapowiadało się dobrze.
Dwie godziny później pojechałem, tym razem już ŁRP, sprawdzić jak zabezpieczyli. Oczy przecierałem ze zdumienia.
Nasypać trochę kory i gotowe! A niech studzienka dalej się zapada. Poczekamy aż zrobi się wielka dziura.
Próbowałem dodzwonić się do SM z pytaniem czy to mogła być ich interwencja i uważają, że to dostateczne zabezpieczenie czy po prostu wciąż nie dojechali. Ale po 15 minutach oczekiwania na połączenie poddałem się.
Dzień był gorący i słoneczny. Byłem na tyle rozsądny by przed wyjazdem użyć filtru na twarzy i rękach. Nie wystarczająco, by to samo zrobić na nogach. A i na palcach, odsłoniętych przez rowerowe rękawiczki, których bym nawet podejrzewał o taką podatność. A jednak! Wróciłem z piekącymi palcami i nogami i musiałem się ratować d-pantenolem.
Co do formy, to mniejsza o moją. Ale PW, dla którego była to dopiero 3 wycieczka od kupna roweru, zdecydowanie jest za sprawny jak na mnie. Nie widać było by 100 zrobiło na nim większe wrażenie. A na większości podjazdów zostawiał mnie daleko w tyle.
Pierwsza w tym sezonie wycieczka z komarami, tj. z grupą z pracy, zgodnie z propozycją JR miała prowadzić po czarnym szlaku rowerowym Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich. Ten liczy sobie 74 km i zaczyna i kończy się na Wycieczkowej. Po pracy wiele czasu do zachodu słońca nie zostaje, a jeszcze trzeba dojechać do szlaku z centrum i wrócić. W związku z tym propozycja zakładała ograniczenie się do jego fragmentów na zachód od A1. Bazując na odnośnikach do przebiegów szlaku od JR naszkicowałem trasę, która liczyła sobie 50 km, w tym ok. 34 km czarnego szlaku czyli 45% całości.
Nie byłem wielkim fanem pomysłu podróżowania po turystycznym szlaku, bo wybór takiej drogi oznaczał, że asfaltów nie będziemy oglądać zbyt wielu. Czułem, że moje 700x32C to będzie za mało jak na piach, jaki widziałem na nielicznych fragmentach sfotografowanych na Google Street View. W zasadzie z naszej czwórki tylko JR był gorącym entuzjastą takich męczarni. Ale ostatecznie zgodziliśmy się spróbować, mając na względzie, że będzie wiele okazji do zrezygnowania i powrotu na cywilizowaną nawierzchnię.
Już przy przebijaniu się na skróty przez park Helenów przekonałem się jak jestem odzwyczajony od jakichkolwiek form terenowej jazdy. JR poprowadził gdzieś wycieczkę znienacka na ścieżkę ze zjazdem przed znajdującymi się tam schodami, a ja jak jeleń niosłem rower po stopniach.
Na Wojska Polskiego skutkiem grupowej dezorientacji znaleźliśmy się na jej niewłaściwej dla roweru stronie i na dodatek również po niewłaściwej stronie torów, przez co chodnik urwał się zanim dotarliśmy do Spornej i po chwili jazdy po trawniku trzeba było przedrzeć się przez szyny. To także należy doliczyć do dzisiejszych terenowych atrakcji.
Dalej prowadzę ja, wg wymyślonego dojazdu do szlaku. Drobne zamieszanie w nawigowaniu i zawracamy kilka metrów ze złego skrętu w kierunku
stacji Radegast.
Ul. Skrzydlata to dobry asfalt prowadzący do Arturówka. Do Wycieczkowej dojeżdżamy z niej Żuczą. To już terenowy odcinek. Jest w miarę. Ziemia zbita. Po drodze w nowiutkim rowerze PW kierownica skręciła względem koła. Kupiony i odebrany ze stacjonarnego sklepu. Tak dobrze dokręcili stery. Szczęśliwie JR miał ze sobą zestaw narzędzi, więc nie musieliśmy porzucać wycieczki lub PW.
Na szczycie podjazdu na ul. Żółwiowej koledzy zarządzają krótki przystanek.
Docieramy do skrętu na wschód na strefę krawędziową parku. Tu kończy się radość z asfaltu. Po piaskowo-kamiennej drodze wspinamy się na punkt widokowy. Stąd widać m.in. hale pod Strykowem.
Towarzysze zażyczyli sobie pamiątkowe zdjęcie na zdobytym szczycie. Ze względu na ochronę wizerunku pozostawiam z niego jedynie ich rowery.
Wjazd - wjazdem. Znacznie gorzej ze zjazdem. Całkowicie nie wiedząc jak mój rower zachowa się na głębokich piaskach i większych kamieniach wlokłem się ostrożnie, w przeciwieństwie do reszty - zostałem więc daleko z tyłu. Niżej ułatwiłem sobie wybierając trawę na polu zamiast piasku.
W Dobrej, chcąc dotrzeć do sklepu, zbaczamy ze szlaku. Niepotrzebnie zresztą, bo można było i nim doń dojechać. Skutkiem tego nie zobaczyliśmy z bliska kościoła mariawickiego. Zaopatrzeni, koledzy decydują o dłuższym przystanku nad stawem w Dobrej. Tu powstaje kolejna fotka grupowa. Tym razem rowery są w komplecie - mój też znalazł się w kadrze.
Nad wodą krążyło wokół nas dość rozkojarzone kocię. Ruchliwe i ignorujące dawane mu znaki, więc jego głowa nie wyszła zbyt ostro na pierwszym zdjęciu - tak się wierciło.
Do Dobieszkowa podróżujemy znowu jak w cywilizacji, po miłym asfalcie. Przy tamtejszych stawach szlak nakazuje niestety odbić w szutrową drogę, prowadzącą do Bogini. Tę pamiętałem z innej wycieczki. Jest tu podjazd, który choć wizualnie sprawia wrażenie umiarkowanego, w rzeczywistości jest stromy i męczący.
Na leśnej drodze w Bogini mija nas z naprzeciwka sportowy cyklista.
Ze Starych Skoszewów jedziemy na południe, ignorując szlak zakręcający w kierunku Głogowa. ŁA wyrażał wprawdzie chęć byśmy choć symbolicznie przejechali na drugą stronę autostrady, ale pozostał jedynym zwolennikiem tej opcji. Pojechaliśmy więc prosto do Byszewów, by tam ponownie wrócić na szlak, tym samym pomijając 40 km jego wysuniętej na wschód pętli.
Terenowy podjazd na wzgórze "Radary" prawdziwie mnie wykończył. Wg danych na
gpsies.com przez 700 metrów podjeżdża się 43 metry, co by dawało z grubsza 6%. Ale ukształtowanie tego terenu, piaszczysto-kamienistego z wyżłobionymi przez wodę rowami oferuje momentami, jak podejrzewam, większą stromość. Do tego stopnia, że moje przednie koło traciło kontakt z podłożem. Dojeżdżając do szczytu dyszałem niemiłosiernie, a moje tętno niechybnie osiągnęło maksimum. Jak już chwilę odsapnąłem, to pomiar wyniósł 140 uderzeń/minutę. Ten odcinek wyraźnie pokazał, że konfiguracja mojego roweru wypada niekorzystnie w takich warunkach w stosunku do jednośladów współtowarzyszy. Mam zamontowaną 8-rzędową Sorę 12-21. Korba w konfiguracji 48/36/26. Do tego przez tarcie łańcucha najniższe co mogłem bezpiecznie wykorzystać to 26x19. PW w swoim nowym Giancie przy takiej samej liczności zębów korby ma 10-rzędową kasetę 11-36. Reszta ekipy też miała górskie kasety. ŁA co prawda ostatecznie rower wprowadzał pieszo. Moja kaseta sprawdza się dobrze na okolicznych asfaltach, nawet przy asfaltowych podjazdach nie jest problematyczna. Ale taka góra z taką nawierzchnią - nie wiem czy kupić dodatkową kasetę na takie wycieczki, całe koło czy może w ogóle dedykowany górski rower...
Zmęczeni kontynuowaliśmy po niewygodnych drogach czarnego szlaku, co prawda przy każdym skrzyżowaniu z cywilizacją zastanawiając się czy może już nie zostać na porządnej nawierzchni. Ostatecznie jednak trzymaliśmy się szlaku do końca.
Nie przypominam sobie bym kiedykolwiek jednego dnia jechał po tak wielu różnych rodzajach dróg. Wąskie i szerokie. Z dobrym asfaltem, złym asfaltem, resztkami asfaltu, po płytach betonowych, piasku, kocich łbach, trawie, małych kamykach, większych kamykach, po cegłach. A to grzązłem, a to jechałem bokiem w poślizgu, a to zastanawiałem się czy ktoś z nas oka nie uszkodzi od wystrzeliwujących spod kół kamiennych pocisków.
Było ładnie. Nawet ciekawie. Nie mniej jednak nadal tego typu trasy nie staną się moim pierwszym wyborem. Jedyne czego żałuję, to że jakoś rytm trasy nie uwzględniał czasu na fotki. I możliwe, że to sprowokuje mnie do choćby samotnej powtórki, by tę różnorodność dróg udokumentować.
Długo nie czekałem na zrobienie drugiej setki. Dzisiejsza była na dwie raty, bo z dłuższym przystankiem w Dobroniu.
Piotrkowska ok. 10 w świąteczny poniedziałek wciąż spała.
Pod siedzibą firmy
Breve Tufvassons, producenta transformatorów, która mieści się na skrzyżowaniu ul. Postępowej z chodnikiem przy Trasie Górnej, zaparkowało najwyraźniej amerykańskie wojsko.
Jak nie kozę człowiek spotka na drodze, to byk groźnie nań spojrzy spode łba.
Chwilę później ten byk, czyli samiec
daniela, zdawał się pytać: "masz marchewkę?".
Nie był sam.
No dobra, z tą marchewką, to muszę przyznać, że miałem pewną podpowiedź.
Dziewczynka, rzucając smakołyki w trawę, doskonale ćwiczyła stado w gimnastyce synchronicznej.
Ktoś tu jest bardzo oswojony. Albo po prostu wie, że kto jak kto, ale rowerzyści to godni zaufania ludzie.
Rower stał tam wcześniej. To sympatyczny rogacz wybrał sobie miejsce obok niego na spoczynek. I tak odpoczywał w bezruchu, pozwalając mi sfotografować przez siatkę jego profil.
Gdy zbliżałem się do sklepu w Róży, wyjechała spod niego całkiem duża grupa rowerzystów - co najmniej 10 osób. Nie była to ustawka kolarska - grupa wyglądała turystycznie. Nie bez trudu wyprzedziłem ich rozciągnięty peleton. Wydaje mi się, że skręcili za mną jeszcze w kierunku Mogilna, ale potem zniknęli. Podejrzewam więc, że pojechali drogą wzdłuż S8. Jestem bardzo ciekaw co to za grupa. Wydaje mi się, że Łódzkich Wiadomościach Dnia wspominali nie tak dawno o wycieczkach grupowych z Pabianic.
W Kolumnie skręcam do Wierzchów, co pozwala ominąć przejazd przez centrum Łasku. Przy ul. Wileńskiej w Kolumnie, pod kościołem, odbywał się wielki odpust. Była nawet scena, a przemawiający zeń konferansjer próbował być dowcipny. Nie uwieczniłem, bo od jazdy po tamtejszej trylince mózg zbyt mi się obijał, bym jeszcze mógł myśleć o zdjęciu. Trzeba zacisnąć zęby i szybko przejechać. Albo lepiej nie zaciskać, żeby sobie przypadkiem języka nie odgryźć na wybojach. Po chwili cierpienia, po drugiej stronie torów, nawierzchnia jest już dobra. Ładny asfalt, a ta kropka w oddali pośrodku kadru to radar we
Wronowicach.
We Wronowicach stoi też budynek starej gorzelni.
Już jak opuszczałem Dobroń, to widok zamkniętego marketu przypomniał mi (choć ta myśl docierała do mnie powoli), że dziś święto i ze sklepami będzie gorzej. Mimo to w Anielinie zignorowałem oba konkurujące ze sobą, oddzielone tylko szerokością szosy, spożywczo-monopolowe. To przez dyżurujące pod nimi podchmielone towarzystwo. Szybko zacząłem żałować. Płynów miałem już tylko na kilka łyków. W Chorzeszowie sklep był zamknięty. Miałem wątpliwości czy przed Łodzią jeszcze coś znajdę. Przed Żytowicami nie miałem już nic w butelce. Szyld ABC, chwila nadziei, ale niestety - w oknach opuszczone rolety. Powoli godziłem się z myślą, że aż po Łódź będzie mi bardzo sucho. Ale stał się cud. Nieduży budynek w Woli Żytowskiej, z wielkim szyldem "Poczta Polska", pod nim dwie starowinki na ławce, a drzwi do budynku otwarte. "Poczta" mnie nie od końca przekonywała, ale zza okna widać było coś na kształt lodówki. Okazało się, że jest tam co wypić. Nie wiem tylko czemu jak poprosiłem o coś bezalkoholowego do picia, to babcia (okazało się, że jedna z pań z ławki była ekspedientką) ze wszystkich napojów w sklepie wybrała dla mnie piwo. Owszem, było bezalkoholowe, ale nie to miałem na myśli. Z zapasem wody, uratowany od śmierci z pragnienia, byłem tak zadowolony, że aż się lepiej kręciło.
Osiągnięcie setki wymagało i tym razem dokręcania po mieście, lecz dziś niewiele.
Dziś było chłodno cały dzień - ok. 20 stopni. Miałem bluzę i było mi z tym dobrze.
Jeszcze ponarzekam na innych rowerzystów. Z przejazdu rowerowego przez Zachodnią na wprost Manufaktury korzystam, by włączyć się spod Manufaktury do ruchu na południe. To wygodne, bo chwilowo wszystko stoi, więc mogę swobodnie dojechać do lewego pasa na skrzyżowaniu z Północną. I dziś ustawiłem się najbardziej przy prawej krawędzi przejazdu jak się dało, czekając na zielone. Ale jak to zwykle bywa, znajdzie się taki, co potrafi jeszcze bardziej. Widziałem jak krąży zawzięcie wokół mnie młody (gimnazjum/liceum) rowerzysta. Ostatecznie zawisł na chodniku, nad wyższym krawężnikiem, z mojej prawej. I czego się spodziewałem, ledwo zapaliło się zielone, zeskoczył pospiesznie z krawężnika, by wyprzedzić mnie na drugą stronę, gdzie i tak nie jechałem, oczywiście zajeżdżając mi drogę do skrętu. Zresztą to wepchnięcie byłoby lekko irytujące nawet gdybym jechał prosto. Ale młodość podobno rządzi się swoimi prawami. Niech mu będzie. Gorzej, że pewnie w tym samym stylu będzie za kilka lat prowadził samochód.